Marta Dzido, dziennikarka, pisarka i reżyserka młodszego pokolenia,
odwiedziła Gliwice na zaproszenie miejscowego Klubu Książki Kobiecej.
Nieprzypadkowo jej wizyta odbyła się w połowie grudnia, w okolicach
rocznicy wybuchu stanu wojennego.
Z Martą Dzido rozmawia Justyna Wydra, jedna z założycielek Klubu.
Jesteś współautorką filmu dokumentalnego „Solidarność według kobiet” oraz książki „Kobiety Solidarności”. Dlaczego zainteresowałaś się właśnie tym tematem?
Z czystej ciekawości dokumentalisty. Nie mam rodzinnych powiązań z ruchem – nikt z moich bliskich w nim nie działał. Ja sama oczywiście także nie. Urodziłam się w roku 1981, lata siedemdziesiąte to dla mnie prehistoria, osiemdziesiąte – wczesne dzieciństwo, w roku 1989, gdy obradował Okrągły Stół, wciąż byłam zbyt mała, by się tym interesować, czy cokolwiek więcej z tego rozumieć. Jednak gdy dorosłam, gdy uświadomiłam sobie, jakim fenomenem był ruch Solidarności, jak wielka była jego rola… Postanowiłam zgłębić temat. Szybko dotarło do mnie, że w micie założycielskim wolnej Polski zieje ogromna dziura. Puste miejsce po kobietach. Jako że należę do ludzi, którzy nieustannie pytają, „dlaczego?”, także i tym razem postawiłam to pytanie: dlaczego tak niewiele wiemy o kobietach Solidarności? Szybko się przekonałam, że w ruchu związkowym kobiety odgrywały rolę kluczową. Powiem nawet więcej – gdyby nie one, energia tego wielkiego społecznego wzmożenia zostałaby zmarnowana!
Brzmi intrygująco, wręcz – sensacyjnie. Czy możesz nam powiedzieć coś więcej?
Opowiadamy o tym w filmie, sprawę przybliżam także w książce. Otóż w sierpniu roku 1980, dokładnie w trzecim dniu strajku w Stoczni Gdańskiej, protest się załamał, ponieważ ludzie zaczęli rozchodzić się do domów. Gdyby nie kobiety, gdyby nie ich determinacja, nie byłoby porozumień sierpniowych.
Kobiety uratowały strajk?
Tak! Zresztą jego „wyzwalaczem” też przecież była kobieta. Anna Walentynowicz, suwnicowa w stoczni, aktywna społeczniczka i działaczka związkowa, którą pod spreparowanym pretekstem chciano zwolnić. To właśnie w jej obronie zainicjowano protesty. Potem do postulatu przywrócenia jej do pracy dołączył ten o podwyżce płac oraz trzeci postulat, dotyczący poszerzenia obszarów wolności – żądano prawa do zrzeszania się, swobodnego wypowiadania itd. Owego trzeciego dnia strajku Lech Wałęsa wynegocjował przywrócenie do grona pracowników zakładu Anny oraz samego siebie (bo on także został zwolniony), podpisano również zgodę na podwyżki. Równocześnie ogłoszono, że strajkujący muszą opuścić teren stoczni do godziny osiemnastej, inaczej zostaną wobec nich zastosowane represje. Ludzie zaczęli się rozchodzić i wtedy na strajkową scenę wkroczyły trzy kobiety: Anna Walentynowicz, Alina Pieńkowska i dziewiętnastoletnia wówczas Ewa Ossowska. Potem dołączyła do nich Henryka Krzywonos. Wspólnie apelowały do protestujących, by nie opuszczali zakładu. Przecież władze spełniły tylko dwa z trzech postulatów! Inne zakłady strajkują, protestują ludzie w wielu miejscach kraju, jeśli stocznia się teraz podda, drugiej szansy na demokratyzację nie będzie! Na nasze szczęście posłuchano ich, strajk trwał nadal. Można więc z całą mocą powiedzieć, że gdyby nie one, gdyby nie kobiety ze Stoczni Gdańskiej, nie byłoby porozumień podpisanych w sierpniu 1980.
Dotarliście do kobiet ze stoczni…
Do dwóch z nich. W latach 2012-2014, kiedy zbieraliśmy materiały, Anna Walentynowicz i Alina Pieńkowska już nie żyły, ale rozmawialiśmy oczywiście z Henryką Krzywonos… Jeśli chodzi o Ewę Ossowską, sprawa była bardzo skomplikowana. Ewa zniknęła – nie wiedzieliśmy, gdzie przebywa, nie mieliśmy pomysłu na to, jak ją odnaleźć, jak się z nią skontaktować. Ślepa uliczka, może nie warto w nią brnąć? Jednak ktoś pokazał mi zdjęcie – Lech Wałęsa stoi na podwyższeniu przed stoczniowcami, obok niego młodziutka dziewczyna. To Ewa Ossowska. To ona przemawia do robotników! Gdy zobaczyłam tę fotografię, pomyślałam sobie: „Nie ma takiej możliwości, byśmy jej nie odnaleźli, by zabrakło jej w naszym filmie”.
Ostatecznie udało się odnaleźć Ewę, prawda?
Ostatecznie tak, ale szczęśliwy finał poprzedziły wielomiesięczne poszukiwania. Nadzieja przeplatała się z momentami zwątpienia. Ktoś nam powiedział, że Ewa wyjechała do Australii, wyszła tam za mąż, zmieniła nazwisko. Ktoś inny, że mieszka w Gdańsku, ale unika rozgłosu, z nikim się nie spotyka, nie rozmawia z dziennikarzami… Jesteśmy uparci – im więcej otrzymywaliśmy sygnałów, byśmy dali spokój, odpuścili sobie, tym bardziej byliśmy zdeterminowani w poszukiwaniach. Aż do finału. Ewę Ossowską odnaleźliśmy w małej miejscowości niedaleko Neapolu. Zebraliśmy pieniądze, pojechaliśmy do niej. W plotkach o jej alienacji było ziarno prawdy – byliśmy pierwszymi dziennikarzami, z którymi zdecydowała się porozmawiać, którym zaufała. Wystąpiła w filmie, jest ważną postacią w książce. Udało nam się odzyskać tę bohaterkę dla opowieści o kobietach Solidarności.
Jaka była kobieca cena za uczestnictwo w Wolnych Związkach Zawodowych?
Wszystkie kobiety Solidarności jakoś za swoją ówczesną aktywność zapłaciły. W naszym filmie występuje na przykład Jadwiga Chmielowska, „solidarnościówka” ze Śląska. Wysłano za nią list gończy. Ukrywała się od 13 grudnia 1981. Straciła przez to swoje życie - rozpadło się jej małżeństwo, nie mogła iść na pogrzeb matki, bo na cmentarzu czekała bezpieka… List gończy anulowano dopiero po dziewięciu latach! Dziewięć lat życia w ukryciu… Wolność okazała się dla tej bohaterki gorzka - Jadwiga dowiedziała się, że jest bezdomna, ponieważ, korzystając z jej niemocy, ktoś przejął mieszkanie po zmarłej matce. W nowej rzeczywistości polityczno-gospodarczej nie mogła znaleźć pracy. Na szczęście ostatecznie odnalazła swoją niszę – zaangażowała się mianowicie bardzo aktywnie w krzewienie demokracji w krajach naszego regionu, takich jak Litwa czy Ukraina, jednak najlepsze lata życia, typowo kobiece doświadczenia rodzinne – to wszystko bezpowrotnie straciła.
Twoja opowieść rysuje przed nami obraz prawdziwych bohaterek. Oficjalna historia Solidarności wspomina o nich jednak z rzadka i jakby półgębkiem. Dlaczego?
Rewolucja Solidarności chętnie korzystała z energii kobiet, ale potem odsunęła je na boczny tor. O przyczynach takiego stanu rzeczy mówi w filmie Barbara Labuda. Otóż okazuje się, że momentem przełomowym jest okazja do przejęcia władzy. W tej chwili dzieje się niesprawiedliwość: mężczyźni – koledzy potrafią się w tym odnaleźć, ponieważ są żądni władzy, prestiżu, pieniędzy. O kobietach – koleżankach zapominają. A one się o swoje nie upominają, bo przecież im nie chodziło o przejecie rządów, tylko o to, by zmienić świat na lepsze. I tak przy Okrągłym Stole usiadła tylko jedna z nich – Grażyna Staniszewska. Pozostałe zepchnięto do kąta, do roli stenotypistek.
I to już wszystko?
Absolutnie nie! Gdy mężczyźni zajęli gabinety, kobiety zaczęły pomagać – dzieciom, osobom starszym, niepełnosprawnym. Jak już wspomniałam, „solidarnościówki” spotykałam w latach 2012 – 2014. Wciąż robiły politykę od podstaw. Krzywonos nie miała czasu usiąść i z nami porozmawiać, bo cały jej dom zastawiony był plecakami z wyprawką szkolną dla dzieciaków z biednych rodzin – zbliżał się pierwszy września… Co chwilę przyjeżdżali po te wyprawki dyrektorzy ze szkół. Zofia Romaszewska była wtedy zaangażowana w pomoc samotnym matkom, które zaczęły organizować sobie życie w opuszczonym budynku w Warszawie. Ktoś chciał je stamtąd wyrzucić, Romaszewska organizowała dla tych kobiet pomoc prawną. Bożena Rybicka z kolei prowadzi fundację zajmującą się niepełnosprawnymi. Kobiety Solidarności nie miałyby czasu obradować w sejmie, ponieważ wciąż są sprawy do załatwienia...
Czy czują się pokrzywdzone - przez los, przez historię? Mają o coś żal?
Nie, żalu, uczucia krzywdy w nich nie ma. Ale faktycznie, wyczuwa się w nich pewne rozgoryczenie. Boli je to, że się o nich nie mówi przy okazji rocznic, przypominania historii. Zresztą, fakt ten dziwi i porusza nie tylko je same. Nasz film miał premierę w grudniu 2014. Przez te trzy lata odbyło się ponad trzysta pokazów w Polsce i zagranicą. Po emisji dyskusje zawsze są gorące, zarówno w gronie tureckich anarchistów, przedstawicieli Polonii z Nowej Zelandii, czy między ukraińskimi majdanowcami. Każdy kraj ma historię własnych zrywów. We wszystkich brały udział kobiety, które potem zepchnięto z powrotem tam, „gdzie ich miejsce”. Gdy ryzykujemy – zapraszamy każdego, także i panie, gdy dzielimy zwycięski tort – cóż, niekoniecznie.
Wraz z Piotrem Śliwowskim przywracacie kobietom Solidarności należną im pamięć. Marzysz o tym, by odpowiednie zmiany pojawiły się także w podręcznikach, w powszechnej świadomości?
Zmiana następuje i ja ją widzę. Podam przykład - 8 marca na Manifie w Warszawie na mównicę weszła młoda dziewczyna. Zaczęła przemawiać, używając zdań dosłownie wyjętych z naszego filmu: „Gdyby nie one, gdyby nie kobiety Solidarności, nie byłoby nas tutaj dzisiaj”. Ta dziewczyna mnie nie znała, nie miała pojęcia, że stoję tuż obok. Informacja, nawet jeśli z pierwszej ręki dociera jedynie do jednostek, idzie więc dalej. To budujące. Zmienia się też świadomość samych bohaterek Solidarności. Ewa Ossowska i Elżbieta Potrykus opowiadały mi, że były obecne na rocznicowych obchodach podpisania porozumień w Gdańsku. Rzecz zorganizował IPN. Przemawiał prezes albo wiceprezes tej instytucji. Gala, pompa, ordery. Ewa i Elżbieta przyszły tam anonimowo, z własnej inicjatywy, ponieważ oficjalnie nie zostały zaproszone. Stały razem, wspierały się. W pewnym momencie obie wstały, a Ewa zabrała głos, zwracając się do prezesa IPN: „Nazywam się Ewa Ossowska. Jestem jedną z tych kobiet, które uratowały strajk. Cieszy mnie to, że wspomina pan inne osoby, ale proszę pamiętać też o nas – o mnie, Eli...” Zaskoczenie, konsternacja. Cieszę się, że uświadomiłam im, że trzeba mówić! Wyjść z kąta, nie czekać, aż ktoś je zauważy, tylko działać na własną rzecz.
Masz jakieś dalsze zawodowe plany związane z historią ruchu związkowego?
Nie, ten temat artystycznie zamknęłam. Ale przygotowujemy teraz z Piotrem film dokumentalny, który przypomni polskie sufrażystki. Nasze prababki, dzięki którym możemy dziś studiować, głosować. Należy mieć świadomość, że prawo do udziału w wyborach, do wyższej edukacji, nie przyszło do polskich kobiet samo. Trzeba zagłębić się w historię XIX wieku. Praca u podstaw, uświadamianie, ale i kpiny, wyszydzanie, wytykanie palcami – oto rzeczywistość początków ruchu feministycznego w Polsce. Oczywiście, kontekst był szczególny – w przeciwieństwie np. do Angielek polskie sufrażystki walczyły o wolność narodu, a w ramach tego narodu – uprzedmiotowienie kobiet. Premierę planujemy w tym roku, przy okazji setnej rocznicy odzyskania niepodległości i uzyskania przez obywatelki praw wyborczych.
Jesteś współautorką filmu dokumentalnego „Solidarność według kobiet” oraz książki „Kobiety Solidarności”. Dlaczego zainteresowałaś się właśnie tym tematem?
Z czystej ciekawości dokumentalisty. Nie mam rodzinnych powiązań z ruchem – nikt z moich bliskich w nim nie działał. Ja sama oczywiście także nie. Urodziłam się w roku 1981, lata siedemdziesiąte to dla mnie prehistoria, osiemdziesiąte – wczesne dzieciństwo, w roku 1989, gdy obradował Okrągły Stół, wciąż byłam zbyt mała, by się tym interesować, czy cokolwiek więcej z tego rozumieć. Jednak gdy dorosłam, gdy uświadomiłam sobie, jakim fenomenem był ruch Solidarności, jak wielka była jego rola… Postanowiłam zgłębić temat. Szybko dotarło do mnie, że w micie założycielskim wolnej Polski zieje ogromna dziura. Puste miejsce po kobietach. Jako że należę do ludzi, którzy nieustannie pytają, „dlaczego?”, także i tym razem postawiłam to pytanie: dlaczego tak niewiele wiemy o kobietach Solidarności? Szybko się przekonałam, że w ruchu związkowym kobiety odgrywały rolę kluczową. Powiem nawet więcej – gdyby nie one, energia tego wielkiego społecznego wzmożenia zostałaby zmarnowana!
Brzmi intrygująco, wręcz – sensacyjnie. Czy możesz nam powiedzieć coś więcej?
Opowiadamy o tym w filmie, sprawę przybliżam także w książce. Otóż w sierpniu roku 1980, dokładnie w trzecim dniu strajku w Stoczni Gdańskiej, protest się załamał, ponieważ ludzie zaczęli rozchodzić się do domów. Gdyby nie kobiety, gdyby nie ich determinacja, nie byłoby porozumień sierpniowych.
Kobiety uratowały strajk?
Tak! Zresztą jego „wyzwalaczem” też przecież była kobieta. Anna Walentynowicz, suwnicowa w stoczni, aktywna społeczniczka i działaczka związkowa, którą pod spreparowanym pretekstem chciano zwolnić. To właśnie w jej obronie zainicjowano protesty. Potem do postulatu przywrócenia jej do pracy dołączył ten o podwyżce płac oraz trzeci postulat, dotyczący poszerzenia obszarów wolności – żądano prawa do zrzeszania się, swobodnego wypowiadania itd. Owego trzeciego dnia strajku Lech Wałęsa wynegocjował przywrócenie do grona pracowników zakładu Anny oraz samego siebie (bo on także został zwolniony), podpisano również zgodę na podwyżki. Równocześnie ogłoszono, że strajkujący muszą opuścić teren stoczni do godziny osiemnastej, inaczej zostaną wobec nich zastosowane represje. Ludzie zaczęli się rozchodzić i wtedy na strajkową scenę wkroczyły trzy kobiety: Anna Walentynowicz, Alina Pieńkowska i dziewiętnastoletnia wówczas Ewa Ossowska. Potem dołączyła do nich Henryka Krzywonos. Wspólnie apelowały do protestujących, by nie opuszczali zakładu. Przecież władze spełniły tylko dwa z trzech postulatów! Inne zakłady strajkują, protestują ludzie w wielu miejscach kraju, jeśli stocznia się teraz podda, drugiej szansy na demokratyzację nie będzie! Na nasze szczęście posłuchano ich, strajk trwał nadal. Można więc z całą mocą powiedzieć, że gdyby nie one, gdyby nie kobiety ze Stoczni Gdańskiej, nie byłoby porozumień podpisanych w sierpniu 1980.
Dotarliście do kobiet ze stoczni…
Do dwóch z nich. W latach 2012-2014, kiedy zbieraliśmy materiały, Anna Walentynowicz i Alina Pieńkowska już nie żyły, ale rozmawialiśmy oczywiście z Henryką Krzywonos… Jeśli chodzi o Ewę Ossowską, sprawa była bardzo skomplikowana. Ewa zniknęła – nie wiedzieliśmy, gdzie przebywa, nie mieliśmy pomysłu na to, jak ją odnaleźć, jak się z nią skontaktować. Ślepa uliczka, może nie warto w nią brnąć? Jednak ktoś pokazał mi zdjęcie – Lech Wałęsa stoi na podwyższeniu przed stoczniowcami, obok niego młodziutka dziewczyna. To Ewa Ossowska. To ona przemawia do robotników! Gdy zobaczyłam tę fotografię, pomyślałam sobie: „Nie ma takiej możliwości, byśmy jej nie odnaleźli, by zabrakło jej w naszym filmie”.
Ostatecznie udało się odnaleźć Ewę, prawda?
Ostatecznie tak, ale szczęśliwy finał poprzedziły wielomiesięczne poszukiwania. Nadzieja przeplatała się z momentami zwątpienia. Ktoś nam powiedział, że Ewa wyjechała do Australii, wyszła tam za mąż, zmieniła nazwisko. Ktoś inny, że mieszka w Gdańsku, ale unika rozgłosu, z nikim się nie spotyka, nie rozmawia z dziennikarzami… Jesteśmy uparci – im więcej otrzymywaliśmy sygnałów, byśmy dali spokój, odpuścili sobie, tym bardziej byliśmy zdeterminowani w poszukiwaniach. Aż do finału. Ewę Ossowską odnaleźliśmy w małej miejscowości niedaleko Neapolu. Zebraliśmy pieniądze, pojechaliśmy do niej. W plotkach o jej alienacji było ziarno prawdy – byliśmy pierwszymi dziennikarzami, z którymi zdecydowała się porozmawiać, którym zaufała. Wystąpiła w filmie, jest ważną postacią w książce. Udało nam się odzyskać tę bohaterkę dla opowieści o kobietach Solidarności.
Jaka była kobieca cena za uczestnictwo w Wolnych Związkach Zawodowych?
Wszystkie kobiety Solidarności jakoś za swoją ówczesną aktywność zapłaciły. W naszym filmie występuje na przykład Jadwiga Chmielowska, „solidarnościówka” ze Śląska. Wysłano za nią list gończy. Ukrywała się od 13 grudnia 1981. Straciła przez to swoje życie - rozpadło się jej małżeństwo, nie mogła iść na pogrzeb matki, bo na cmentarzu czekała bezpieka… List gończy anulowano dopiero po dziewięciu latach! Dziewięć lat życia w ukryciu… Wolność okazała się dla tej bohaterki gorzka - Jadwiga dowiedziała się, że jest bezdomna, ponieważ, korzystając z jej niemocy, ktoś przejął mieszkanie po zmarłej matce. W nowej rzeczywistości polityczno-gospodarczej nie mogła znaleźć pracy. Na szczęście ostatecznie odnalazła swoją niszę – zaangażowała się mianowicie bardzo aktywnie w krzewienie demokracji w krajach naszego regionu, takich jak Litwa czy Ukraina, jednak najlepsze lata życia, typowo kobiece doświadczenia rodzinne – to wszystko bezpowrotnie straciła.
Twoja opowieść rysuje przed nami obraz prawdziwych bohaterek. Oficjalna historia Solidarności wspomina o nich jednak z rzadka i jakby półgębkiem. Dlaczego?
Rewolucja Solidarności chętnie korzystała z energii kobiet, ale potem odsunęła je na boczny tor. O przyczynach takiego stanu rzeczy mówi w filmie Barbara Labuda. Otóż okazuje się, że momentem przełomowym jest okazja do przejęcia władzy. W tej chwili dzieje się niesprawiedliwość: mężczyźni – koledzy potrafią się w tym odnaleźć, ponieważ są żądni władzy, prestiżu, pieniędzy. O kobietach – koleżankach zapominają. A one się o swoje nie upominają, bo przecież im nie chodziło o przejecie rządów, tylko o to, by zmienić świat na lepsze. I tak przy Okrągłym Stole usiadła tylko jedna z nich – Grażyna Staniszewska. Pozostałe zepchnięto do kąta, do roli stenotypistek.
I to już wszystko?
Absolutnie nie! Gdy mężczyźni zajęli gabinety, kobiety zaczęły pomagać – dzieciom, osobom starszym, niepełnosprawnym. Jak już wspomniałam, „solidarnościówki” spotykałam w latach 2012 – 2014. Wciąż robiły politykę od podstaw. Krzywonos nie miała czasu usiąść i z nami porozmawiać, bo cały jej dom zastawiony był plecakami z wyprawką szkolną dla dzieciaków z biednych rodzin – zbliżał się pierwszy września… Co chwilę przyjeżdżali po te wyprawki dyrektorzy ze szkół. Zofia Romaszewska była wtedy zaangażowana w pomoc samotnym matkom, które zaczęły organizować sobie życie w opuszczonym budynku w Warszawie. Ktoś chciał je stamtąd wyrzucić, Romaszewska organizowała dla tych kobiet pomoc prawną. Bożena Rybicka z kolei prowadzi fundację zajmującą się niepełnosprawnymi. Kobiety Solidarności nie miałyby czasu obradować w sejmie, ponieważ wciąż są sprawy do załatwienia...
Czy czują się pokrzywdzone - przez los, przez historię? Mają o coś żal?
Nie, żalu, uczucia krzywdy w nich nie ma. Ale faktycznie, wyczuwa się w nich pewne rozgoryczenie. Boli je to, że się o nich nie mówi przy okazji rocznic, przypominania historii. Zresztą, fakt ten dziwi i porusza nie tylko je same. Nasz film miał premierę w grudniu 2014. Przez te trzy lata odbyło się ponad trzysta pokazów w Polsce i zagranicą. Po emisji dyskusje zawsze są gorące, zarówno w gronie tureckich anarchistów, przedstawicieli Polonii z Nowej Zelandii, czy między ukraińskimi majdanowcami. Każdy kraj ma historię własnych zrywów. We wszystkich brały udział kobiety, które potem zepchnięto z powrotem tam, „gdzie ich miejsce”. Gdy ryzykujemy – zapraszamy każdego, także i panie, gdy dzielimy zwycięski tort – cóż, niekoniecznie.
Wraz z Piotrem Śliwowskim przywracacie kobietom Solidarności należną im pamięć. Marzysz o tym, by odpowiednie zmiany pojawiły się także w podręcznikach, w powszechnej świadomości?
Zmiana następuje i ja ją widzę. Podam przykład - 8 marca na Manifie w Warszawie na mównicę weszła młoda dziewczyna. Zaczęła przemawiać, używając zdań dosłownie wyjętych z naszego filmu: „Gdyby nie one, gdyby nie kobiety Solidarności, nie byłoby nas tutaj dzisiaj”. Ta dziewczyna mnie nie znała, nie miała pojęcia, że stoję tuż obok. Informacja, nawet jeśli z pierwszej ręki dociera jedynie do jednostek, idzie więc dalej. To budujące. Zmienia się też świadomość samych bohaterek Solidarności. Ewa Ossowska i Elżbieta Potrykus opowiadały mi, że były obecne na rocznicowych obchodach podpisania porozumień w Gdańsku. Rzecz zorganizował IPN. Przemawiał prezes albo wiceprezes tej instytucji. Gala, pompa, ordery. Ewa i Elżbieta przyszły tam anonimowo, z własnej inicjatywy, ponieważ oficjalnie nie zostały zaproszone. Stały razem, wspierały się. W pewnym momencie obie wstały, a Ewa zabrała głos, zwracając się do prezesa IPN: „Nazywam się Ewa Ossowska. Jestem jedną z tych kobiet, które uratowały strajk. Cieszy mnie to, że wspomina pan inne osoby, ale proszę pamiętać też o nas – o mnie, Eli...” Zaskoczenie, konsternacja. Cieszę się, że uświadomiłam im, że trzeba mówić! Wyjść z kąta, nie czekać, aż ktoś je zauważy, tylko działać na własną rzecz.
Masz jakieś dalsze zawodowe plany związane z historią ruchu związkowego?
Nie, ten temat artystycznie zamknęłam. Ale przygotowujemy teraz z Piotrem film dokumentalny, który przypomni polskie sufrażystki. Nasze prababki, dzięki którym możemy dziś studiować, głosować. Należy mieć świadomość, że prawo do udziału w wyborach, do wyższej edukacji, nie przyszło do polskich kobiet samo. Trzeba zagłębić się w historię XIX wieku. Praca u podstaw, uświadamianie, ale i kpiny, wyszydzanie, wytykanie palcami – oto rzeczywistość początków ruchu feministycznego w Polsce. Oczywiście, kontekst był szczególny – w przeciwieństwie np. do Angielek polskie sufrażystki walczyły o wolność narodu, a w ramach tego narodu – uprzedmiotowienie kobiet. Premierę planujemy w tym roku, przy okazji setnej rocznicy odzyskania niepodległości i uzyskania przez obywatelki praw wyborczych.
Komentarze (0) Skomentuj