Wiele osób opowiadało o wydarzeniach formujących ich wspomnienia z dzieciństwa, z przeszłości we Francji, które mogłyby być nieistotne, a jednak jakoś zaważyły na tym, że właśnie te pamiętają i to do dziś.
Z Martą Paszko, antropolożką, koordynatorką projektu Muzeum w Gliwicach poświęconemu Wilczemu Gardłu, rozmawia Małgorzata Lichecka.

Jakim miejscem jest dla Pani Wilcze Gardło?
Nie jestem z Gliwic, więc odkryłam tę dzielnicę szukając pana zajmującego się malowaniem szyldów. Rozmawialiśmy głównie o jego pracy, i gdzieś pomiędzy słowami pojawiła się Francja oraz Wilcze Gardło. Sądziłam, że tylko on ma taką historię, ale zagłębiając się w temat i poszukując informacji, okazało się, że z Francją ma tu związek bardzo wiele osób. Odkrycie było ważne nie tylko ze względu na historię miejsca, lecz przede wszystkim ze względu na zagadnienia antropologiczne, zajęłam się więc Wilczym Gardłem. Już nie tylko panem Maksem, bo tak miał na imię pan od szyldów, tylko dzielnicą, jej mieszkańcami. Tak, po rozmowach z ówczesnym dyrektorem muzeum Grzegorzem Krawczykiem, zrodził się pomysł na wieloetapowy projekt realizowany przez Muzeum w Gliwicach, obejmujący również plan na tegoroczne Gliwickie Dni Dziedzictwa Kulturowego. Nad projektem pracuję już trzeci rok prowadząc badania antropologiczne: rozmawiam z ludźmi, nagrywam wywiady audio i wideo, oglądam zdjęcia, pamiątki rodzinne. Niestety, nie ma zbyt wielu zachowanych obiektów materialnych, dlatego uznaliśmy, że oprócz wystawy, ważna będzie publikacja zbierająca historię dzielnicy wieloaspektowo, czyli tak żebyśmy mogli przyjrzeć się jej zarówno pod kątem architektury, bardzo tutaj specyficznej, oraz historii ludzi tworzących społeczność Wilczego Gardła.

To w zasadzie historyczny moment. Dzielnica nigdy nie była w tak szerokiej sferze zainteresowania. Oczywiście, wiedziano o przedwojennej historii, o wymianie ludności i reemigrantach z Francji, ale badania muzealne są zdaje się najpełniejszym ujęciem bardzo różnorodnej tematyki związanej z Wilczym Gardłem. 
Taką mam nadzieję. 20 września w Zamku Piastowskim otworzymy wystawę poświęconą dzielnicy, a 21 i 22 września w Wilczym Gardle spotkamy się na Gliwickich Dniach Dziedzictwa Kulturowego, i będzie to sposobność na pokazanie dzielnicy zupełnie inaczej. Przygotowaliśmy dwudniowy program z wykładami Karoliny Jary i Ewy Pokorskiej-Ożóg na temat założeń architektonicznych Wilczego Gardła, cykl warsztatów dla dorosłych i dzieci. Warsztaty dla dorosłych poprowadzi Aleksandra Suława, autorka książki „ Przy rodzicach nie parlować” wydanej przez Czarne, zajmującej się tematem reemigrantów z Francji z Dolnego i Górnego Śląska. To warsztaty biograficzne, a Suława zachęci do tworzenia rodzinnych biografii. Szczególnie w Wilczym Gardle, gdzie kolejne już pokolenie ma być może ostatnią możliwość wysłuchania opowieści z ust świadków, przyjrzenia się i zebrania historii rodzinnych. Istotną częścią tegorocznych GDDK będą spacery historyczne poprowadzone przez prof. Irmę Kozinę. To ona, jako pierwsza, poruszyła temat tej dzielnicy, szczególnie architektury i bardzo trudnego dziedzictwa. Podczas spotkań, warsztatów i spacerów chcemy przyjrzeć się kontrastom, temu, jak z ideologicznie ukształtowanej przez nazistów dzielnicy, po wojnie przekształciła się w dzielnicę wywodzącą się, w większości, ze środowisk robotniczych, komunistycznych, jak buduje się ideologię na ideologii oraz w jaki sposób można z tej ideologii wybrnąć, tworząc społeczność nieukierunkowaną na jeden sposób myślenia.

Wzorcowe osiedle III Rzeszy zbudowane jako prezent na urodziny Adolfa Hitlera, z totemem pośrodku głównego placu, z bardzo charakterystyczną architekturą. To do 1945 roku. Potem wymiana ludności, i do Wilczego Gardła przyjeżdżają reemigranci z Francji. Jak się tu odnaleźli, a może wcale nie? 
Co do założeń architektury tak zwanej wernakularnej, miała zapewnić samo utrzymywanie się - w domkach zbudowanych w latach 30. było miejsce do hodowli zwierząt, zaś w ogródkach dla różnego rodzaju upraw. Ludzie, którzy tutaj po wojnie przyjechali, zastali opuszczone domy, nie było nic, zatem musieli się tu urządzić na nowo. Oni z tej Francji chcieli wrócić do Polski, a że przypadło im Wilcze Gardło, w pewnym sensie tabula rasa, choć z określoną historią tak bardzo naznaczoną ideologią nazistowską, zakasali rękawy i zaczęli tworzyć nowe życie w innej ideologii, z którą nie do końca było im po drodze w wersji proponowanej przez powojenny polski komunizm. Musieli to „lepsze życie” sami sobie zbudować bardzo ciężką pracą. No i myślę, że właśnie ta ciężka praca jest kluczem do zrozumienia filozofii powojennego Wilczego Gardła: nowi mieszkańcy, reemigranci z Francji mieli zacięcie społecznikowskie, zwykle byli aktywistami i aktywistkami już we Francji, w środowiskach polonijnych, przyjechali tutaj i dalej chcieli tak działać, a ten ich aktywizm w pewnym sensie pomógł im stworzyć zwartą społeczność, w której bez angażowania się nie ma nic.

Jako górnicy z Francji byli automatycznie przypis ani do rejonu górniczego? Czy tak to działało? 
W zależności od tego do jakiego pociągu wsiedli, z kim się umówili, z kim siedzieli w wagonie, w takim miejscu ostatecznie lądowali. Często wybierali je dlatego, że mieszkają tam ich sąsiedzi. Albo mieli znajomych, może jakąś rodzinę. Wiadomo, że w 1945 roku najwięcej pracy było w okolicach Wałbrzycha, więc większość jechała tam, bo to była pewna praca, jednocześnie sporo osób trafiło tam ze względu na obietnicę, podobnie jak w Wilczym Gardle, godnego miejsca do zamieszkania. Tylko, że domy były często opuszczone, ogołocone ze wszystkiego. Propaganda zrobiła swoje i często myśleli, że jadą do miejsc już dla nich jakoś tam przygotowanych.

Ile osób zgodziło się na rozmowy z Panią i uczestnictwo w projekcie badawczym? 
Przeprowadziłam na pewno około 20 wywiadów, przy czym niektóre z rewizytami. To nieduża, ale znacząca grupa, stanowiąca pewien przekrój. Nie zależało mi w moich badaniach na ilości rozmów, bo to badania antropologiczne, pogłębione, jakościowe, pozwalające uchwycić lokalne, indywidualne czy rodzinne, historie. Mam również nadzieję, że gdy spotkamy się w Wilczym Gardle podczas Gliwickich Dni Dziedzictwa Kulturowego lub kiedy już powstanie publikacja, historii i ludzi dzielących się nimi przybędzie. Zresztą już teraz zachęcam czytelników i czytelniczki będących w posiadaniu na przykład archiwalnych zdjęć Wilczego Gardła, by podzielili się nimi z muzeum. W badaniach antropologicznych istotną kwestią, ale też rodzajem ograniczenia, jest zaufanie. Badacz musi je zbudować, by docierać do kolejnych rozmówców i rozmówczyń.

A jak ten ludzki łańcuszek układał się w Wilczym Gardle?
Układał się dzięki lokalnym aktywistom i aktywistkom. Chciałabym więc serdecznie podziękować przedstawicielom Rady Dzielnicy Wilcze Gardło, szczególnie Bogumile Dąbrowskiej i Jarosławowi Malikowi, którzy niezwykle pomogli mi po pierwsze w kwestiach organizacyjnych, po drugie, w dotarciu do ludzi. Szczególną rolę odegrała pani Bogusia, która jest takim sercem Wilczego Gardła, a jej osoba bardzo tę społeczność scala. Ale ten łańcuszek układa się bardzo naturalnie. Byłam na przykład na wywiadzie z dwiema paniami, siostrami, i kiedy zaczęłam dopytywać o to, z kim jeszcze mogłaby porozmawiać, wskazując, że szukam nie tylko reemigrantów, ale również Ślązaków czy też osób, które przeniosły się tu z innych rejonów czy to Gliwic czy nawet Śląska czy Polski, te panie przedstawiły mnie swojej sąsiadce. I jeszcze jedno: bardzo lubię pracę w terenie, szczególnie gdy uda się trafić na temat naprawdę wieloaspektowy, nośny, wiele mówiący o historii, ale i o kwestiach, które wcześniej nie wybrzmiały.

Która z historii była najbardziej poruszająca, albo najbardziej oczywista, albo najbardziej zadziwiająca? 
Wiele osób opowiadało o wydarzeniach formujących ich wspomnienia z dzieciństwa, z przeszłości we Francji, które mogłyby być nieistotne, a jednak jakoś zaważyły na tym, że właśnie te pamiętają i to do dziś. Moja ulubiona historia to ta, w której dwie panie, teraz sąsiadki, przez całe życie spotykały się w swoich historiach, przez całe życie przecinały się ich ścieżki. Tak było we Francji, potem w wagonie, którym jechały z Francji do Polski, jeszcze później i mimo tego, że jedna z nich mieszkała gdzie indziej, w końcu spotkały się w Wilczym Gardle i zamieszkały dom w dom. Ta ich historia przebiega przez ileś państw i wiele lat. Co mnie zaskoczyło podczas tych wszystkich rozmów? Spodziewałam się opowieści o wrogości, spodziewałam się przykrych wspomnień, krzywd, ale nie słyszałam o tym prawie wcale, a jeśli coś takiego się faktycznie zdarzyło, być może po upływie lat zblakło i przybrało postać bardziej żartobliwego wspomnienia. Że ktoś mówił o nich „Żorże”, albo śmiał się, bo chodzili w podkolanówkach do krótkich spodenek. Moi rozmówcy i rozmówczynie dziś wspominają to raczej z rozrzewnieniem. Było to więc dla mnie przyjemnym zaskoczeniem, że asymilacja nowych mieszkańców Wilczego Gardła nie była aż tak problemowa, i bardziej widzą ją jako czułe wspomnienie z dzieciństwa niż traumę.

A może wynikało to z tego, że byli po prostu wielokrotnymi emigrantami, przyzwyczajonymi do tego, że zawsze są Innymi? 
Być może. We Francji też ich tak traktowano. Nawet gdy przyjechali tam jako bardzo małe dzieci lub tam się urodzili, nigdy w stu procentach nie byli u siebie. W Wilczym Gardle wreszcie czują się u siebie, prawdopodobnie dlatego, że od wielu lat żyją w otoczeniu ludzi z podobnymi historiami. Nie musieli więc niczego udawać, ani się z tą Francją jakoś specjalnie kryć. 

Ale czy ta Francja ciągle jest w starszym pokoleniu? 
O tak, wspomnienie Francji nadal jest bardzo żywe. W drobnych rzeczach. Moja ulubiona obserwacja: sami do siebie, sami o sobie, w rodzinie, do sąsiadów zwracają się często francuskimi wariantami swoich polskich imion. Albo to, że w domu, we Francji hodowano króliki, i ten zwyczaj przywieźli do Wilczego Gardła. Albo wino na każdym stole i przy byle okazji. Albo ubrania – szykowne kapelusze na przykład. Albo jedzenie – kiedy na talerzach króluje sałatka ze świeżych mleczy. Na Śląsku nikt ich nie jadał, a we Francji takie danie było popularne. Dziś opowiadają o tych rzeczach z rozrzewnieniem, jako czułe i idealistyczne wspomnienie dzieciństwa i młodości. Ale w tych rozmowach, oprócz tej czułości, wybrzmiewa inna ważna kwestia, coś, co różniło tych młodych ludzi od ich rodziców i często ich z nimi konfliktowało: nie czuli, tak jak było to w przypadku rodziców, takiego przywiązania do Polski. Żyli we Francji dobrze, tam mieli przyjaciół, miłości, nieraz dobrą szkołę czy pierwszą pracę. To zwykle ich rodzice chcieli wracać i budować nową Polskę. No i ludzie, którzy teraz ze mną o tym rozmawiają, mają do tych decyzji rodziców o wyjeździe sceptyczny stosunek.

Ten wątek wybrzmiewa też bardzo mocno w książce Aleksandry Suławy. A może asymilacji w Wilczym Gardle pomogła izolacja tego miejsca?
To na pewno. W Wilczym Gardle, jak w soczewce, koncentruje się powojenna historia tzw. ziem odzyskanych, terenów, gdzie spotkali się i lokalsi, i ci, których zmuszono do przyjazdu, i ci, którzy chcieli to zrobić.

Średnia wieku pani rozmówców i rozmówczyń...
Osiemdziesiąt plus. Osoby, z którymi rozmawiałam były młodymi reemigrantami, często dziećmi. Ale do rozmów włączały się także ich dzieci czy nawet wnuki. Są wśród moich rozmówców dwie siostry, z których jedna urodziła się jeszcze we Francji, jednak była tak małym dzieckiem, że absolutnie nie ma żadnych wspomnień z tamtego okresu. Ale ich wiedza na temat historii jest bardzo duża i widać, że się o tym się sporo w rodzinie opowiadało. Te panie mają wiele pamiątek, zdjęć. Potrafią odtworzyć, ze szczegółami, nie tylko rodzinne losy. Przy czym ich historia musiała być przez wiele lat bardzo żywa i w tej rodzinie na pewno odgrywała ważną rolę, dlatego wiedza o różnych wydarzeniach jest nawet w młodszym pokoleniu spora. Pytała też pani o zaskoczenia. Dla mnie okazały się nim osoby, które przeprowadziły się do Wilczego Gardła i nie mają z tym miejscem żadnych związków, a mimo to bardzo intensywnie się tą reemigrancką historią interesują i wspomagają mnie w zbieraniu materiałów do wystawy.

Mówiła też Pani o pamiątkach, o materialnych śladach. 
Zwykle to małe rzeczy, przede wszystkim dlatego, że ci ludzie nie mogli zbyt wiele przywieźć. Jedna z moich rozmówczyń ma zestaw francuskich mebli – szafę i łóżko, ale to naprawdę wyjątek.

I zobaczymy je na wystawie? 
Nie, bo nie mam serca demontować tak pięknie urządzonej sypialni. Będzie oczywiście bogata dokumentacja fotograficzna.

Te pamiątki przywiezione z Francji przetrwały ponad 70 lat. 
Tak. Te meble to, jak już powiedziałam, wyjątek, bo nie wszyscy, a raczej niewielu mogło skorzystać z możliwości przewiezienia aż takiego dobytku. Zależało to od zamożności rodziny i tego, z którego rejonu Francji jechali do Polski. Więc zachowały się drobne rzeczy. Które można było przewieźć w walizkach czy nawet kieszeniach. Zdjęcia. Dokumenty, a jest ich dużo, bo gromadzono je na wszelki wypadek – gdyby trzeba było coś udowodnić albo dostać emeryturę. Dużo jest artefaktów stricte pamiątkowych – jak pojemniki na przyprawy, ryże, mąki, opisane po francusku, a mój ulubiony to ten na cykorię, u nas zupełnie nie wykorzystywaną, więc mało komu przyszłoby do głowy by sprawić sobie na nią specjalny pojemniczek. Ale w kuchni francuskiej cykoria jest popularna, no i takie słoiczki stoją na wielu półkach kuchennych w Wilczym Gardle. Wśród pamiątek są i obrazy, i śpiewniki, i pamiętniki z uroczymi wpisami szkolnych koleżanek. Bardzo ciekawym obiektem jest na przykład obraz Matki Boskiej, który na odwrocie ma karton z napisem UNRRA.

Ważnym podsumowaniem projektu będzie publikacja.
Jej wydanie planujemy na wiosnę 2025 r. Jest finansowana ze środków Ministerstwa Kultury (71 500 złotych wyniosła dotacja, przy całościowym koszcie 95 600 zł). Publikacja będzie dystrybuowana bezpłatnie, więc na pewno trafi do osób uczestniczących w tworzeniu projektu, do instytucji zajmujących się historią ziem odzyskanych i powojennych losów reemigrantów i repatriantów. Wokół publikacji planujemy program edukacyjny, wskazujący jak ważne jest badanie historii własnej rodziny, i do takiego badania zachęcający. Będzie spotkanie w Wilczym Gardle dla mieszkańców i mieszkanek. Wykłady z autorami i autorkami publikacji, bo na pewno pojawi się wiele pytań i będzie okazja do rozmowy ze specjalistami i specjalistkami zajmującymi się konkretnymi dziedzinami opisanymi w publikacji: historią sztuki i historią architektury, czyli z Karoliną Jarą z Wrocławia, z dr Adamem Bednarskim, który jest architektem, z dr Anetą Nisiobęcką z Warszawy zajmująca się historią reemigracji, ze Zbigniewem Gołaszem, pracownikiem Radiostacji, który w publikacji zajął się polityką mieszkaniową i osiedlaniem się na Górnym Śląsku, z dr Bogusławem Traczem, o historii do 1945 roku, czyli przeszłości nazistowskiej Wilczego Gardła, z Aleksandrą Suławą, która z kolei zajmie się tymi tematami polonijnymi i tą częścią historii przed przeprowadzeniem się tutaj, także tym, jak wyglądało życie ludzi, którzy tutaj zamieszkali, a wcześniej żyli we Francji. W publikacji jest również część antropologiczna mojego autorstwa, poświęcona wynikom badań.

Częścią publikacji będą również wspomnienia, które Pani zebrała?
Tak, to jedna z ważniejszych części, jeśli mogę tak nieskromnie powiedzieć, bo od tych wywiadów wszystko się zaczęło.

A pamięta Pani swój pierwszy w Wilczym Gardle?
Z Maksymilianem Wodziakiem, malarzem nieprofesjonalnym, specjalizującym się w pejzażach i scenach myśliwskich, bo też był myśliwym. Ale taki celowy, przeprowadzony stricte pod kątem tematu Wilczego Gardła i reemigracji, był z Weroniką Giepart. To ona jest właścicielką kompletu mebli, których nie mam serca zabierać, ale ma też inne pamiątki. Pani Weronika jest niesamowita, wprawdzie w słusznym wieku, jednak z niesamowitą pamięcią i taką samą rodzinną historią. Bardzo skomplikowaną, z rozdzieleniem i ponownym połączeniem, a kończy się tu, w Wilczym Gardle, gdzie pani Weronika założyła rodzinę, ma dom, bardzo pełne i bogate życie. To był świetny pierwszy wywiad i bardzo entuzjastycznie mnie nastawił do całego projektu, bo pomyślałam sobie, że jak będę miała takich rozmówców i rozmówczynie, to jest na czym pracować.

Powiedziała też Pani ważną rzecz: ci ludzie powierzają Pani swoje życie i muszą Pani zaufać, bo inaczej nic nie wyjdzie z badań. 
Ważne jest wyczucie, i akurat to jedna z nielicznych okoliczności, kiedy opłaca się być kobietą. Ważne by nie próbować wpraszać się do domów na siłę, szanować granice. Ja te wszystkie powierzone mi historie przeżywam, są emocjonalnie wyczerpujące, jednak, jako badaczka, muszę być czujna, bo pewne kwestie należy weryfikować, o pewne dopytywać, drążyć. I to jest taki trudny moment, bo jak to zrobić, żeby nie być nieuprzejmym? Szczególnie w sytuacji, kiedy chcemy zdobyć czyjeś zaufanie i uszanować jego wersję tej historii.

Galeria

wstecz

Komentarze (1) Skomentuj

  • żerniczanka 2024-08-29 07:19:49

    Jak pamietam, wyłapali wszystkie żaby z okolicznych łąk, co nas bardzo dziwiło.