Jerzy Jan Połoński: Nie mam zamiaru wystawiać farsowego teatru z kopaniem się po zadkach. Bo ani to śmieszne, ani interesujące. Pewnych rzeczy w publicznym teatrze po prostu robić nie wypada. Są inne sposoby na robienie teatru.
Z Jerzym Janem Połońskim, nowym dyrektorem artystycznym Teatru Miejskiego w Gliwicach, rozmawia Małgorzata Lichecka.
Czy obejrzał pan już spektakle przygotowane przez poprzednika - Łukasza Czuja?
Wszystkich nie miałem okazji, widziałem kilka, większość z ostatniego sezonu. Za wyjątkiem „Miłości w Leningradzie”, czego żałuję. Ale słyszałem dobre opinie o tym spektaklu. Znam założenia marketingowe, zapoznałem się z raportami kasowymi, mam więc wiedzę o tym co się w teatrze działo i dzieje. O tym co było dobre i złe.
Jest pan osobą multiteatralną: muzykiem, aktorem, występował pan w Kabarecie Chatelet, jest pan reżyserem. Czy objęcie stanowiska dyrektora artystycznego będzie nowym doświadczeniem?
Przede wszystkim jestem reżyserem teatralnym, żyję z tego i to mój zawód. Z kabaretem pożegnałem się trzynaście lat temu, a mimo to wciąż przypina mi się łatkę kabareciarza.
Ale to przecież nic złego, dobra szkoła scenicznego życia.
W teatrze wolę widzów uśmiechniętych, niż smutnych. Dzięki kabaretowi wiele się nauczyłem, poznałem wspaniałych ludzi, nabrałem dystansu do świata. Zatem, nie, niczego nie żałuję, wręcz przeciwnie.
A seriale?
Od dawna nie grywam, bo to bardzo absorbujące zajęcie. Wolę ten czas spędzić z rodziną: mam trójkę dzieci, żonę i życie w Warszawie, każdy weekend z nimi to dla mnie święto. Jestem z wykształcenia muzykiem, skończyłem liceum muzyczne w Katowicach, w dużej mierze specjalizuję się w teatrze muzycznym, a większość zrealizowanych przez mnie spektakli to albo musicale, albo widowiska, w których muzyka odgrywa ważną rolę. Ale wracając do Pani pytania: funkcja dyrektora artystycznego nie jest dla mnie nowością - przez półtora roku pełniłem ją w rzeszowskim teatrze Maska. Skala inna, problemy i zadania podobne. Więc to nie tak, że jestem nieprzygotowany.
Nic takiego nie powiedziałam.
Jestem świadomy problemów i będę je rozwiązywał. Nie jestem sam: mam bardzo dobrych współpracowników, dobry zespół aktorski.
Pana dorobek świadczy o tym, że nie boi się pan ryzyka. Nie każdy chce rzucać się w nowe dziedziny i nie każdy ma na tyle odwagi, by jeść teatralny chleb z różnych misek. Nie martwię się o dyrektorowanie, chciałam tylko zaznaczyć, że Gliwice są trudnym przypadkiem. Jeszcze mamy tutaj stan wojenny. Nie wiem czy odczuł to pan przygotowując „Dzieci z Bullerbyn”.
Nic nie wiem o stanie wojennym w Gliwicach. Jedyny czołg na ulicy widziałem na cokole przed tutejszym sądem, ale wyglądał na mocno zdezelowany. Nie, nie czułem także wojennego oddechu w tutejszym teatrze. Pracowaliśmy w komfortowych warunkach.
Może przesadzam...
To, o czym pani mówi, być może dotyczy dużej sceny teatru. Myślę, że nie wszystkie propozycje repertuarowe, z którymi teatr zwrócił się do widzów, były trafione i to stało się paliwem dla przeciwników zmiany. Powiedziałem kiedyś, że najbardziej u widzów cenię szczerość: jeśli już złapiesz z nimi kontakt, polubią cię lub potraktują jak swojego, będą cię kochać i chronić. Jeśli nie przekroczysz tej linii i pewnego rodzaju „przytulenia się”, będziesz obcy. Mówię tu o sytuacjach prywatnych, które bardzo dobrze można przełożyć na teatr.
Na miłość trzeba sobie zasłużyć i zapracować. A to przecież proces. Zresztą, nie wydaje mi się żeby gliwicka scena była trudniejsza niż ta w Chorzowie, Zabrzu czy Sosnowcu. Coś widzom zabrano, ale i dano, jednak zabrakło energii, siły i chęci by gliwiczanie w pełni zrozumieli na czym polega nowy teatr. Naszym zadaniem na następne trzy lata będzie ściągnięcie tu tych wahających się i tych, którzy tu jeszcze nie byli.
Poprzednik też miał taki plan... jak więc pan chce zmierzyć się z tym wyzwaniem?
Jeśli robić rewolucję to z przymrużeniem oka. Komedia? Owszem, ale dająca do myślenia. Na przykład zwariowana przygoda z Julianem Tuwimem może zainteresować widzów w różnym wieku. Zaproponujemy więc znane przeboje oparte o jego poezję w nowych aranżacjach. Taki literacki oddech. Teatr powinien być miejski nie tylko z nazwy. Mieszczański, w dobrym znaczeniu tego słowa, bo takie są trochę Gliwice - stateczne i powściągliwe, bardziej konserwatywne niż zrewoltowane. Zatem -już wkrótce na Dużej Scenie premiera spektaklu familijnego. Uważam, że tego brakowało, dlatego zagramy „Przygody Tomka Sawyera”. Każdy będzie się dobrze bawił, bo Mark Twain jest nieśmiertelny.
Na początek nowego sezonu „Plotka” Francisa Vebera.
Tak. Drugim tytułem będzie „Dwunastu gniewnych ludzi” - wspaniała literatura, oparta na wyjątkowym filmie. Spektakl realizuje Adam Sajnuk, reżyser, który pracował dla Teatru Narodowego, Ateneum, czy Syreny. Człowiek z niesamowitą wyobraźnią, doskonale pracujący z aktorami. Myśląc o repertuarze należy uwzględnić rozwój aktorów. Nazywam to walką postu z karnawałem, ale tak to już jest... aktor musi mieć satysfakcję z pracy, a widz dostać dobry spektakl. Nie mam zamiaru wystawiać farsowego teatru z kopaniem się po zadkach. Ani to śmieszne, ani interesujące. Pewnych rzeczy w publicznym teatrze po prostu robić nie wypada.
A jednak pojawiły się głosy, że taki będzie teraz teatr w Gliwicach.
W teatrze od jego zarania mówi się bardzo wiele rzeczy, nie do końca prawdziwych. Kiedy zdecydowano się na zmianę teatru muzycznego mówiono, że Krawczyk ma zamiar robić teatr impresaryjny. Teraz, że będę robił farsy i bajki dla dzieci. To nie prawda, to plotka. Daję sobie rok na jeszcze lepsze zrozumienie miasta i potrzeb widowni. Wracając do repertuaru, w styczniu, lutym 2020 roku planujemy widowisko w oparciu o historię gliwickich „wampirów”.
Agata Biziuk, reżyserka młodego pokolenia, przygotuje coś na kształt scenicznego kolażu. Będzie trochę patchworkowo, ale i taki projekt jest w teatrze potrzebny - lokalny i trochę śmieszny, bo reżyserka ma duże poczucie humoru. Na koniec sezonu chciałbym sięgnąć po klasykę i reżysera uznanego, choć kontrowersyjnego - Pawła Passiniego i wystawić szekspirowski "Sen nocy letniej", realizowany we współpracy z bytomską szkołą tańca.
Studenci pomogą nam w spektaklu będącym syntezą sztuk, w dużej mierze opartym o taniec, ruch i muzykę. Droga, jaką od trzech lat podąża teatr zaczyna się krystalizować. Jesteśmy mądrzejsi o doświadczenia, dobre i niedobre, sukcesy i porażki. Jako instytucja trochę już rozgryźliśmy to trudne miasto.
Zatrzymajmy się przy dużych produkcjach – „Plotce” i „Dwunastu gniewnych ludziach”. Dwie bardzo interesujące, choć różne w formie i treści, historie. Wymagające dla reżysera i aktorów. Jak będzie pan żonglował zespołem?
Chcieliśmy rozpocząć sezon od „Czarownic z Salem”, odstąpiliśmy jednak z dość istotnego powodu: ponad połowę obsady stanowiliby aktorzy gościnni, a nie o to chodzi. To był też grzech poprzednich sezonów. Rozmawialiśmy więc z dyrektorem Grzegorzem Krawczykiem i reżyserem Cezarym Iberem o innych sztukach . I Cezary tę "Plotkę", krążącą gdzieś w naszych głowach, wypowiedział. Premiera już 11 października. W „Dwunastu gniewnych ludziach” będzie trochę inaczej: w oryginale mamy dwunastu mężczyzn, oskarżony, strażnik i jeden świadek – kobieta. Ale reżyser ma parytetowy pomysł i, idąc z duchem czasów, chce podzielić role: połowa ławników to kobiety - aktorki, druga mężczyźni - aktorzy.
Czy przyjmując posadę dyrektora artystycznego nie miał Pan wątpliwości?
Tylko ludzie pozbawieni wyobraźni nie mają wątpliwości. Ja mam ich dużo. Nie ukrywam, że to moje reżyserowanie było w dużej mierze dziełem różnych splotów okoliczności. Zaczynałem w teatrze Dzieci Zagłębia w Będzinie, pracowałem w teatrach lalek, potem w dramatycznych, jeszcze później otworzyły się przede mną teatry muzyczne. Za każdym razem mówiłem: dobrze, zrobię spektakl i zdecyduję co dalej. I zawsze było to "dalej". Przez jedenaście lat reżyserskiej pracy przygotowałem 70 spektakli.
Czym dla pana jest teatr?
Moja miłość do teatru wzięła się z Pałacu Młodzieży w Katowicach, gdzie mieliśmy „Teatr Gart” prowadzony przez mojego ojca, Jerzego Połońskiego, który był naszym mistrzem, mentorem, ale także pedagogiem potrafiącym skupić różne energie i osobowości wokół siebie i Teatru. Spotkałem tam niesamowitych ludzi. Chodziliśmy razem na próby, jeździliśmy na festiwale, wspólnie opiekowaliśmy się starszą panią mieszkająca niedaleko pałacu, razem robiliśmy happeningi, razem się upijaliśmy, wszystko robiliśmy razem i…kochaliśmy TEATR! Bo był dla nas wszystkim. Po latach chcę poczuć tamtego ducha, stać się częścią teatralnej trupy. Skoro więc w takim a nie innym momencie mojego życia pojawiły się Gliwice, znaczy, że nie ma przypadku. Jestem tu na trzy lata i nie roszczę sobie praw, że teraz to będzie moje. Teatr jest miejski a ja jestem po to, by dołożyć do niego swoją cegiełkę.
Komentarze (0) Skomentuj