Stulecie dawnego Reichspräsidentenplatz, dzisiejszego placu Józefa Piłsudskiego
Widok z placu jest ważny. Zatem patrzymy na kamienice zaprojektowane przez duet Schabik/Sattler, pierwszy gliwicki wieżowiec, na dawny luksusowy i bardzo nowoczesny hotel Haus Oberschlesien (dziś siedzibę urzędu miejskiego), na dawną siedzibę zarządu dóbr hrabiego Nicolausa Wolfganga Friedricha Franza von Ballestrema ( dziś siedzibę Wojewódzkiego Sądu Administracyjnego). W wyobraźni natomiast musimy odtworzyć sobie to, czego nie ma, czyli pomnik Giganta oraz ratusz. Ten ostatni, nigdy zresztą niezrealizowany pomysł miejskich władz, miał naprawdę pecha.
Co na mapach ?
Tereny poza murami miejskimi zawsze były atrakcyjne dla zarządzających miastem. Ale ta atrakcyjność musiała się przekładać na dobrze rozplanowaną i funkcjonalną przestrzeń. Na mapie z 1906 roku widać więc pierwsze zarysy tego, jak miałyby wyglądać tereny przy Kłodnicy. Myślano wówczas i o nowym miejskim placu dodajmy reprezentacyjnym, i o budowie nowego miejskiego ratusza – tutaj rezerwowano teren, na którym ostatecznie wybudowano nie nowy ratusz, a nowy hotel – Haus Oberschlesien. Nazwa placu – Królewski - pojawia się już na mapie z 1910 roku, podobnie jak wytyczone od niego ulice. Po objęciu funkcji radcy budowlanego przez Carla Schabika bardzo wyraźnie rysuje się koncepcja tego kwartału: reprezentacyjna, z budynkami w stylu monumentalnym, jak wybudowana w latach 1921 – 22 siedziba zarządu dóbr Ballestremów. Wytyczanie placu oraz zabudowywanie go kamienicami trwało od 1923 do końca 1924 roku, a plac Królewski zmienił się w Reichspräsidentenplatz w 1925 roku – nową nazwę nadano mu na cześć Paula Ludwiga Hansa Antona von Beneckendorff und von Hindenburg, prezydenta Rzeszy.
Dom pod Fortuną
Kamienice wokół placu wybudowano w latach 1923 -25 i stanowią bardzo dobry przykład udanej kompozycji architektury mieszkaniowej. Przede wszystkim zwraca uwagę dopasowana do budynków dekoracja rzeźbiarska czy detale wykończenia wnętrz. Co do tej pierwszej, czyli dekoracji rzeźbiarskiej, jest ona dziełem Hansa Breitenbacha, a przedstawia postaci kobiecą i męską. Kobieta to Fortuna trzymająca róg obfitości, mężczyzna ma dłuto i młot Była jeszcze trzecia figura – został po niej ślad w postaci metalowych obręczy (widać je, gdy uniesiemy głowy i spojrzymy tuż obok Fortuny). Ale, jak twierdzą dzisiejsi mieszkańcy, najprawdopodobniej już po 1945 roku urządzono sobie z niej tarczę strzelniczą i całkowicie zniszczono.
Breitenbach. Tu byłem
W kamienicy pod Fortuną miał swoją pracownię i mieszkanie artysta-plastyk, rzeźbiarz, absolwent Akademii Sztuk Pięknych w Monachium, autor licznych realizacji rzeźbiarskich, które wpisały się w krajobraz miasta.
Na chrzcie otrzymał imiona Johannes Jean Nikolaus, w dokumentach urzędu stanu cywilnego i księgach meldunkowych miasta Fürth występuje jako Hans. Podobnie w aktach Akademii Sztuk Pięknych w Monachium. Kiedy dorośnie najczęściej będzie posługiwał się imieniem Hanns, a rodzina i przyjaciele będą zwracali się do niego Hannes. I to zdrobnienie lubił najbardziej.
Ojciec Hannesa, Georg Adam Breitenbach, był niemieckim rzemieślnikiem, wytwórcą luster, pochodzącym z protestanckiej rodziny hugenotów. Matka, Anna Maria z domu Lamperle, z pochodzenia Francuzka, była wyznania rzymskokatolickiego i w tej konfesji wychowywała dzieci. Zajmowała się domem, ale też kochała sztukę, tak więc Hannes Breitenbach, rocznik 1890, w przyszłości będzie czerpał z obojga rodziców. Zatem solidne wykształcenie rzemieślnicze – najpierw jako praktykant w rodzinnym Fürth, gdzie uczył się snycerki, poznając zasady obróbki drewna i kamienia. Potem, w pobliskiej Norymberdze, nauka w Szkole Przemysłu Artystycznego, którą ukończył z wyróżnieniem. I wreszcie Monachium, do którego wyjechał w 1913 r. by studiować w tamtejszej Akademii Sztuk Pięknych.
Kocham cię Elfriede!
Breitenbach nie zdążył nacieszyć się studiami: w Akademii spędził zaledwie rok, bo w 1914 r. wybuchła Wielka Wojna i został zmobilizowany. Walczył w okopach przez cztery długie lata i armię opuścił dopiero w listopadzie 1918 roku. W żadnym wypadku nie zarzucił jednak myśli o studiach – w 1919 roku wrócił do monachijskiej Akademii i tam doskonalił swój warsztat. Niezwykle istotne było dla niego ciało, z uwagą studiował anatomię, poznawał różnorodne techniki rzeźbiarskie, co pozwoliło mu stać się artystą wybitnym. Przyglądając się jego rzeźbom, wciąż obecnym w miejskiej przestrzeni, widać jak fenomenalnie przedstawiał najdrobniejsze szczegóły rzeźbionych postaci.
Wróćmy jednak do Monachium: Hannes z zapałem studiował, ale też spotkał miłość swojego życia. To właśnie w Akademii poznał pannę Elfriede Josefek, gliwiczankę, córkę architekta i przedsiębiorcy budowlanego Roberta Josefka. Przyszły teść Breitenbacha był właścicielem jednej z ważniejszych firm budowlanych w Gliwicach, która stała za takimi inwestycjami jak nowy most nad Kłodnicą, część osiedla Towarzystwa GAGFAH i właśnie zabudowa Reichspräsidentenplatz. Córka Elfriede (o osiem lat młodsza od Hannesa) była gruntowanie wykształcona, ale też stanowcza w wyborze przyszłego życia – chciała zostać artystką. Dlatego właśnie Akademia. Młodzi pobrali się w 1921 roku, a Breitenbach otworzył w Monachium atelier rzeźbiarskie. Wspólnie z żoną regularnie bywali też w Gliwicach – artysta liczył, że dzięki pozycji i znajomościom teścia uda mu się otrzymywać intratne zlecenia. Monachium było pod tym względem trudne: ogromna konkurencja nie pozwalała na rozwijanie artystycznego biznesu, ale już Górny Śląsk tak. Tutaj rynek był bardziej chłonny. Państwo Breitenbachowie nie zastanawiali się więc długo i również w Gliwicach Hannes otworzył atelier, w latach 20. żyjąc praktycznie między dwoma miastami, bo z pracowni w Monachium oczywiście nie zrezygnował.
Bolejąca symbolem
Drzwi pracowni przy Reichspräsidentenplatz 9 się nie zamykały, ważne były zlecenia, ale też nagrody, których w swoim dorobku Breitenbach miał całkiem sporo. W 1927 roku powstała rzeźba nie tylko najbardziej charakterystyczna w dorobku artysty, ale także o symbolicznym dla niego znaczeniu. Na Cmentarzu Lipowym w Gliwicach stanęła wyrzeźbiona w wapieniu postać kobiety „Bolejąca” (Die Trauernde), w miejscu, w którym złożono szczątki żołnierzy i jeńców wojennych zmarłych podczas pierwszej wojny światowej w gliwickich lazaretach.
Breitenbach był artystą płodnym i pracowitym, spod jego dłuta wyszło wiele bardzo ciekawych rzeźb, wiele z nich już bezpowrotnie zniszczono, a ponieważ nigdy nie wykonano pełnej inwentaryzacji jego twórczości, trudno wskazać wszystkie stojące po dziś dzień w kościołach, kapliczkach i na cmentarzach Górnego Śląska.
Jak zauważa dr Bogusław Tracz w obszernej biografii artysty znajdującej się na stronie internetowej gliwickiego muzeum, w drugiej połowie lat trzydziestych, kiedy kultura z roku na rok ulegała coraz silniejszej ideologizacji w myśl wytycznych płynących z Berlina, a zdobywanie zamówień publicznych wiązało się z udzieleniem widocznego poparciem dla nazistów, Breitenbach wstąpił w szeregi partii narodowosocjalistycznej. - Wydaje się jednak, że był to z jego strony konformizm i koniunkturalizm spowodowany coraz trudniejszą sytuacją na rynku sztuki. Wcześniej nie sympatyzował z nazistami, jak również nie wykonywał dzieł osadzonych w narodowosocjalistycznej estetyce – dodaje Tracz.
Bezimienny grób
Hannes nie opuścił miasta przed wkroczeniem Armii Czerwonej. 25 stycznia 1945 roku zginął od kul żołnierzy tejże armii. Istnieją dwie wersje ten tragicznej śmierci. Pierwsza wskazuje iż do zdarzenia doszło w pracowni artysty przy Reichspräsidentenplatz. Drugą podaje córka Breitenbacha, Marianne Ottmann, w autobiograficznej powieści „Muntjak”. Napisała w niej, że tego dnia ojciec z powodu strasznego mrozu nałożył skórzany, motocyklowy, płaszcz. Breitenbach kochał jazdę na motocyklu, kochał też swój skórzany płaszcz i praktycznie się z nim nie rozstawał. Czerwonoarmiści wzięli go za niemieckiego oficera i zastrzeli na ulicy. Ciało złożono w bezimiennym grobie, zapewne na starym cmentarzu przy ul. Kozielskiej. Na cmentarzu, który już nie istnieje.
Szaleństwo z Niveą w tle
Nivea Creme, pierwszy na świecie trwały specyfik kosmetyczny, produkowany na skalę przemysłową, rzeczywiście pojawił się niczym śnieg, w grudniu 1911 roku. Nazwę wziął z łaciny: śnieżnobiały to właśnie nivens/nivea/niveus, a odziedziczył ją po starszym bracie, mydle, produkowanym w fabryce w podhamburskiej Altonie. Współodkrywcą kremu był mieszkaniec Gleiwitz, młody niemiecki Żyd, niezwykle rzutki przedsiębiorca – Oscar Troplowitz, który w 1890 roku odkupił firmę od Beiersdorfa. Myśląc racjonalnie i obserwując rynek, uznał zapewne, że produkty fabryki liczą się już w Europie, więc nie zmienił jej nazwy. Za to wspólnie z dermatologiem Paulem Gersonem Unną i chemikiem Isaakiem Lifschutzem zabrali się za opracowywanie unikatowej receptury. Jej podstawę stanowił odkryty przez Lifschutza euceryt – naturalny środek emulsyjny, uzyskiwany z tłuszczu owczej wełny. Trwale łączył glicerynę, pantenol, kwas cytrynowy, wodę i różano- konwaliową substancję zapachową. Dotąd w kosmetyce stosowano proszki lub mocno zawiesiste pomady. Specyfik z Altony był zupełnie inny: miał świeży zapach i lekką konsystencję, więc w krótkim czasie świat oszalał dla Nivei.
Troplowitz znaczy sukces
Nie będzie to opowieść o kremie powstającym w imperium Oscara, choć odgrywa ono dość znaczącą rolę. Troplowitz wyjechał z rodziną z Gliwic jako siedmiolatek i wszyscy zamieszkali we Wrocławiu. Jako młody człowiek marzył o tym by studiować sztukę i zostać filozofem, jednak rodzice postanowili inaczej, wybierając dla młodego Oscara studia farmaceutyczne we Wrocławiu i pracę w aptece wuja w Poznaniu. Dopiero potem, zdobywając i gruntowne wykształcenie i pierwsze znaczące zawodowe szlify, młody Troplowitz zrealizował marzenie – studia w Heidelbergu, które przyniosły mu tytuł doktora filozofii i magistra wolnych sztuk. Dlaczego to takie ważne? Bo o sztukę tu chodzi i to sztuka połączyła Troplowitza z Gliwicami już w jego dorosłym i majętnym życiu.
Gigant dla Gleiwitz
Troplowitz był mecenasem młodych artystów. To po pierwsze, po drugie był też kolekcjonerem: podczas podróży po Europie, które zawsze odbywał z żoną Gertrudą, skupował na giełdach stare XVIII - wieczne dzieła, kolekcjonował również dzieła twórców mu współczesnych m. in Picassa – był pierwszym Niemcem, który zakupił obraz tego malarza. Dzieła te gromadził w swojej willi w Hamburgu, a oboje z Gertrudą prowadzili dom otwarty, odwiedzany przez wielu artystów.
Troplowitz wspierał sztukę nie tylko poprzez zakupy do prywatnej kolekcji, lecz też fundując rzeźby dla dwóch swoich ukochanych miast – Hamburga i Gliwic.
W 1913 r. Oscar otrzymał znaczny spadek po rodzicach, przekazując go miastu swojego pochodzenia, czyli Gliwicom, z przeznaczeniem na budowę pomnika. Zlecenie na projekt otrzymał ulubiony rzeźbiarz Troplowitza – Arthur Bock. On też negocjował z miastem wszelkie techniczno - artystyczne kwestie, jak i miejsce posadowienia pomnika. Otóż miał się on znaleźć w śladzie byłego koryta tzw. Dzikiej Kłodnicy (już wtedy zasypanej). Bock zaprojektował pomnik jako alegorię przemysłu górnośląskiego: z basenu z fontanną miała się wyłaniać figura Giganta symbolizująca właśnie ów przemysł. Władze się na projekt zgodziły, rozpoczęto też prace murarskie przy basenie, ale wszystko przerwała I Wojna Światowa. Po jej zakończeniu o Gigancie zapomniano, Troplowitz już nie żył (zmarł nagle, na udar, w 1918 roku), nie miał się więc kto o pomnik upominać, były też pilniejsze potrzeby. Przeleżał więc z skrzyniach ponad 15 lat, bo dopiero w latach 30. ustawiono go i odsłonięto – nie w pierwotnej lokalizacji, lecz na skwerze, na Reichspräsidentenplatz. Alegoryczny charakter rzeźby nie dla wszystkich okazał się czytelny: bardzo często nazywano go Robotnikiem lub Górnikiem (młot był dość mylący), albo żartobliwie, jak czynili to mieszkańcy przedwojennych Gleiwitz - mężczyzną, który nie może wstać.
Gigant przetrwał do 1945 roku. Niestety, nie do końca wiadomo co się z pomnikiem stało. Czy zburzyli go Rosjanie, zdemontowano go i gdzieś zakopano, a może użyto jako podbudowę dróg?
Gdzie postawić nowy ratusz?
Rok 1895. To wtedy pojawia się pierwsza ratuszowa myśl – urzędującemu burmistrzowi Alfredowi Kreidelowi marzy się by zakończyć 12- letnią kadencję czymś spektakularnym, czymś, po czym pozostanie ślad. Zależy też na tym radcy budowlanemu Adalbertowi Kelmowi. Dlaczego to było takie ważne? Otóż za nowym ratuszem, jak wówczas tłumaczono, przemawiały dwie istotne kwestie: ciasnota i rozproszenie. Urzędnicy cisnęli się do tego stopnia, że dokumenty były pełne … kleksów, co do rozproszenia – urzędnicze agendy mieściły się aż w 13 lokalizacjach. Widocznie jednak te argumenty nie okazały się aż tak istotne, bo rajcy miejscy na posiedzeniu w 1895 roku jednogłośnie pomysł odrzucili.
Ratusz na rynku zburzyć, fontannę przesunąć
Wrócono do niego dwa lata później, w 1897 roku. Tym razem skutecznie, bo powołano w radzie specjalną komisję, a w aktach miejskich zachował się odręczny szkic terenu, na którym ratusz można wybudować. Miał się znajdować tam, gdzie dziś stoi... urząd miejski, czyli przy ówczesnej Wilhelmstrasse. Mimo decyzji wciąż jednak trwały dyskusje , przede wszystkim w prasie. Zastanawiano się , i rozważano bardzo poważnie, czy ratusz ma stanąć w nowym miejscy, czy w starym, czyli na Rynku, a jeśli tam, to co lepsze – remont czy zburzenie i wybudowanie od nowa ? Okazało się, że dość spora część mieszkańców i radnych optowała za wersją z wyburzeniem starego ratusza i przesunięciem fontanny z Neptunem. Ostatecznie burmistrz Kreidel nie uległ presji społecznej, bo w 1899 roku zdecydował o budowie przy Wilhelmstrasse. Projekt jednak zawieszono i to aż do 1908 roku. W międzyczasie zmienił się burmistrz i radca budowlany, nie zmieniła się natomiast lokalizacja.
123 projekty
To pokłosie konkursu na projekt ratusza, które miasto ogłosiło w 1908 roku. Konkurs był wieloetapowy. I tak w pierwszym etapie (w 1909 roku) ze 123 projektów odrzucono 26. Następnie podzielono na kategorie, z których wybrano 12 projektów, z których ostatecznie komisja doceniała 7 (trzy otrzymały nagrody, cztery zakupiło miasto). Wszystkie opatrzone były godłami, a po otwarciu okazało się, że do konkursu przystąpiło wielu znakomitych i cenionych architektów. Pierwszą nagrodę otrzymała praca architekta Fritsche z Bremy. Jednak do budowy ratusza, a tym bardziej realizacji zakupionych przez miasto projektów, nigdy nie doszło. Wina rozłożyła się i na miasto (dla którego wydatek rzędu 1,6 mln marek okazał się zbyt duży), i na architekta ( który miał kłopoty z samym projektem i terminami). Ostatecznie te przepychanki przerwała I wojna światowa.
Korona miasta wieńczy plac
Po 1919 roku, kiedy nowym radcą budowlanym został Karl Schabik, pomysł z ratuszem powrócił. Tym bardziej że ważną dla Schabika ideą urbanistyczną stała się, i to na lata, nowa reprezentacyjna oś prowadząca od wtedy jeszcze placu Królewskiego do Krakauerplatz, czyli dzisiejszego placu Krakowskiego. Jej głównym akcentem był monumentalny budynek ratusza zlokalizowany na jej zakończeniu , a więc na placu Królewskim, który, zgodnie z założeniami Schabika miał stać się głównym placem miasta. Pojawiły się dwa projekty: pierwszy z 1921 roku ( Schabik/Heilig) i późniejsze z lat 1924/25 ( Schabik/Sattler). Jak pisze Bogusław Małusecki, szef Archiwum Państwowego w Gliwicach, w obszernym tekście poświęconym niezrealizowanym projektom gliwickiego ratusza ( Rocznik Muzeum w Gliwicach, tom 14., 1999 r.), " (...) w swoim projekcie Schabik i Heilig przewidywali umieszczenie w budowli, oprócz biur zarządu miasta, również biur prywatnych przedsiębiorstw. Budowę wysokiego biurowca uzasadniali również rosnącymi w miastach cenami gruntów".
Ale i te projekty nie zostały zrealizowane – były zbyt kosztowne, a w dobie kryzysu lat 30. już nie porywano się na takie inwestycje.
Bibliografia
www.muzeum.gliwice.pl
Bogusław Małusecki, „Niezrealizowane koncepcje gliwickiego ratusza”, Rocznik Muzeum w Gliwicach, tom 14., 1999 r.
Bożena Kubit, Wojciech Mszyca „Oscar Troplowitz. Innowator”, Muzeum w Gliwicach 2017 r.
Komentarze (1) Skomentuj
Piękna galeria