Stanisław Słodowy zmarł 28 sierpnia 2018 roku. W gliwickim domu zostało mnóstwo pamiątek po żonie, dokumentów, dyplomów, reprodukcji, książek, albumów, notatek, zeszytów, rachunków.
Znany rzeźbiarz żył na własnych warunkach, nie przejmował się konwenansem, był za to niezwykle wyczulony na treść. Potrafił wpaść w poplamionych spodniach na zajęcia ze studentami (gnał prosto z pracowni) i z pasją opowiadać o rzeźbiarstwie klasycznym. Zapominał się w sztuce, często odsuwając rzeczywistość na tak odległy plan, że na ziemię musiały go ściągać bardzo mocne wydarzenia.
Mój pierwszy kontakt z profesorem był zdawkowy. Krótko rozmawialiśmy przez telefon, umawiając się na spotkanie. Kluczył, wymykał się, czułam, że z jakiegoś powodu nie chce tej rozmowy. Nie był przekonany, czy to wypada opowiadać o sobie. Chwalić się. Zupełnie nie leżało to w jego naturze, choć niezwykle skrupulatnie prowadził notatki dotyczące swoich dokonań. Przez lata tworzył listę twórczych śladów.
Ta staranność była podyktowana bardziej kronikarskim obowiązkiem, dla potomnych, niż wiarą w swoją wielkość. Choć wiedział, że jest utalentowany, do późnej starości udowadniał, że zasługuje. Że ten talent nie jest tylko ze słowa, a z czynu. Że sztuka jest obecna w jego życiu na sto procent i ani na chwilę nie może zwolnić, pokazać, że robi coś na pół gwizdka. Albo spocząć na laurach, bo renoma, medale, nagrody.
Nasza pierwsza rozmowa była więc krótka. Takie sobie narzuciliśmy ramy. Konwencję przyjęłam, uznając, że w ten sposób jednak coś z profesora wyciągnę. Siedzieliśmy w jego uczelnianym pokoju, w otoczeniu obrazów. Przedstawił, zwięźle, dokonania, ja dociskałam, chcąc uzyskać coś nadto. Chciałam zobaczyć człowieka, jednak profesor bronił się, skupiając tylko na tworzywie. - A mnie to nie dziwi. Tata taki po prostu był. Skorupa, przez którą ciężko się było przebić, pozwalała na oddanie się pracy - mówi Wojciech Słodowy, wykładowca akademicki związany, podobnie jak ojciec, z Wydziałem Architektury Politechniki Śląskiej.
Wszystko złoto, co się świeci
Profesor kilka lat temu pokazywał studentom odrestaurowaną drogę krzyżową z niewielkiego wiejskiego kościółka. „Jak myślicie – zagadnął - dawno ją robiłem?”. Studenci długo przypatrywali się rzeźbom i stwierdzili, że prawdopodobnie kilka lat temu. Słodowy uśmiechnął się i z satysfakcją stwierdził: w 1963 roku!
Zaczynał od konserwacji zabytków i była to jego wielka pasja. Dzięki ogromnej wiedzy potrafił zdziałać cuda. Zniszczone figury, stiuki, ołtarze, meble przywracał do stanu oryginalnego tak perfekcyjnie, że często trudno było rozpoznać, co jest oryginałem, a co tknęła jego ręka. - Kręciło go to - mówi syn - do tego stopnia, że urządzał takie nieformalne zgadywanki. I niewielu udawało się je rozwiązać.
Słodowy najchętniej pracował dla kościołów, i to wcale nie tych największych, najbardziej znanych. Lubił zaszyć się na plebanii z głębokiej prowincji, jakiejś Polski B, i tam spokojnie działać. Choć był to spokój pozorny. - Nie potrafił odmawiać, dlatego zarzucano go zamówieniami, a zdarzało się, wcale nierzadko, że nie brał pieniędzy - opowiada Wojciech Słodowy.
Dla kościoła pracował też chętnie już nie w sferze konserwatorskiej. Powstawały płaskorzeźby, polichromie, witraże. Na te ostatnie był w latach 90. prawdziwy boom, mnóstwo zleceń. Słodowy miał markę, więc ustawiała się kolejka chętnych. Wśród nich klient nie byle jaki - bazylika z Jasnej Góry, dla której wykonał dwa wielkoformatowe witraże w Kaplicy Pamięci Narodu.
Na wakacjach był tylko raz
Wojciech, odkąd skończył siedem lat, towarzyszył ojcu. Zaczynał od drobnych prac. Profesor był nerwowy i nie można mu było przeszkadzać, zresztą, nawet nie rejestrowałby, co się wokół niego dzieje. Znikał z domu i zamykał się w pracowni. Nie dopuszczał fuszerek, więc w nieskończoność wygładzał, poprawiał, szlifował. W złości niszczył, według niego, nieudane egzemplarze. Raz a porządnie, taką miał zasadę. Kilka razy zdarzyło się przez to "porządnie" zawalić terminy.
O pracowitości Słodowego krążyły legendy. Nie uznawał wakacji, ale raz, ze względu na rodzinę, postanowił wybrać się nad jeziora. Wytrzymał dwa dni, a musiał wracać, bo czekało zlecenie. Był za to kustoszem rodzinnych tradycji, doskonale orientował się w koligacjach: który kuzyn i co powiedział jakiej cioci.
Niech zstąpi duch twój
Ma trzy i pół metra i jednym skrzydłem sięga ziemi. Pomnik - odlew gołębicy odsłonięto na placu przed gliwicką katedrą w 2009 roku. Jego symbolika nawiązuje do słów Jana Pawła II z 1979 r.: „Niech zstąpi Duch Twój i odnowi oblicze ziemi. Tej ziemi”. Monument upamiętnia "cud nad Kłodnicą", jak mówiono o wizycie Ojca Świętego w 1999 w Gliwicach, zaś Słodowy nazwał dzieło statuą Ducha Świętego.
Pierwowzorem pomnika była niewielka statuetka – prezent dla papieża, którą prof. Bolesław Pochopień, ówczesny rektor Politechniki Śląskiej, wręczył mu w 2001 r. Działo się to podczas spotkania z rektorami polskich szkół akademickich w Castel Gandolfo. Uczestnicy do dziś wspominają reakcję Ojca Świętego, który wyraził zdumienie, że jego słowa mogły stać się inspiracją do stworzenia rzeźby. Dla Słodowego były to miesiące ciężkiej technicznej roboty. Praktycznie nie wychodził z pracowni, narzucił sobie mordercze tempo, a miał już wtedy 75 lat. - Rzeźba była solidnie przemyślana. Wiem, bo pomagałem ojcu. Pracował w amoku, tak bardzo chciał stanąć na wysokości zadania - wspomina syn.
Klepnięcie Dunikowskiego
Jeszcze w szkole zaprojektował i sam wykonał kasę pancerną. Solidna to była robota, skoro służy do dziś. Może byłby doskonałym mechanikiem, ale na szczęście jego talent dostrzegł jeden z nauczycieli. I już nie było odwrotu.
Słodowy nie chciał sprzeciwiać się rodzicom, bardzo ich szanował i kochał, jednak oni widzieli go w solidnym rzemieślniczym zawodzie. Sztuka była fanaberią, czymś, z czego chleba nie będzie. A jednak głos nauczyciela przeważył. Nie tylko dostrzegł pancerną szafę o ciekawym designie, ale też zapał czy brak leku przed stanowczymi twórczymi decyzjami. Także coś nieuchwytnego, co pozwoliło mu sądzić, że oto stoi przez nim osoba, której sztuka wyznaczy życie. Najpierw było bytomskie technikum mechaniczne, potem katowickie technikum plastyczne, wreszcie studia.
W krakowskiej Akademii Sztuk Pięknych młody Słodowy pracował pilnie. Wybrał wiele wykładów, dodatkowo z anatomii, chciał bowiem wiedzieć wszystko o ludzkim ciele. Opłaciło się, wiedza okazała się bezcenna przy tworzeniu monumentalnych rzeźb, kobiecych postaci, głów, plakiet z wizerunkami uczonych, płaskorzeźb.
Uczył się w pracowni profesora Jana Bandury, wykładowcą był też Xsawery Dunikowski. Pewnego dnia, podczas zajęć, mistrz zatrzymał się przy studencie Słodowym i poklepał po ramieniu. Taki gest miał wiele znaczeń, należało je tylko umiejętnie odczytać. Klepnięcie mogło być aprobatą, zdziwieniem, ale też przyganą, zawahaniem, ostrzeżeniem. W przypadku Słodowego - zainteresowaniem niekonwencjonalnym podejściem do rzeźby. I choć mistrzowie niechętnie wskazywali na młodych, ten gest Dunikowskiego uskrzydlił Słodowego na lata.
Portret Polki otwiera drzwi
Majestatyczna, prosta i piękna. - Mam zdjęcie, muszę je tylko znaleźć w domu taty - Wojciech Słodowy dotrzymuje słowa i przynosi fotografię dobrej jakości. Cieszy się z jej odnalezienia, uwolniła bowiem wspomnienia. Na przykład takie: Wojtek ma jedenaście lat. Ojciec już kilka dni siedzi w pracowni, on dowozi mu jedzenie. Przemyka się, ale też pilnie obserwuje. Słodowy do domu wtedy nie zaglądał, spał i jadł w pracowni.
A kiedy rzeźba była gotowa, dostał szału i rozwalił wszystko w drobny mak. Przygotowywał ją na wystawę we Francji. Termin naglił, zostały tylko trzy dni. Portret w proszku, czas już nie biegnie, galopuje. Ale zdążył i zrobił arcydzieło obsypane nagrodami. Ta rzeźba była jego pełnoprawnym wejściem na europejskie salony. W samochodzie Portret Polki przejechał 1600 kilometrów. Do Paryża po Grand Prix. - Po tej nagrodzie ojciec uwierzył w siebie tak na sto procent. To był w jego życiu przełomowy moment – dodaje syn.
Niepełne Macierzyństwo
Jest rok 1971. Od debiutu Słodowego minęło dziesięć lat, ale dopiero teraz organizuje w Gliwicach pierwszą wystawę plenerową. Wcześniej, z powodzeniem, wystawiał w Katowicach, Chorzowie, Bielsku-Białej, Bytomiu. Ale to gliwicka wystawa w pełni oddaje charakter jego twórczości: lapidarność formy oraz tworzenie czytelnych i sugestywnych znaków przedmiotowych, połączonych z dużą wrażliwością w posługiwaniu się bryłą. Tak określił ją Alfred Ligocki, znany i ceniony krytyk sztuki. Przygotował pełne opracowanie dotyczące dokonań artysty do mającego się ukazać w 1980 roku wydawnictwa albumowego. Stan wojenny pokrzyżował plany i książka nigdy się nie ukazała.
„Macierzyństwo” zamówiło ówczesne Towarzystwo Przyjaciół Gliwic, miało być podarunkiem dla miasta. Dwie postaci – brzemiennej kobiety i małej dziewczynki - można dziś oglądać na skwerze za gliwickim urzędem. Słodowy planował też trzecią rzeźbę i kiedy rozmawiałam o tym z profesorem w 2006 roku, przyznał, że do tej pory w jego pracowni spoczywa nietknięty kamień pińczowski. Miało z niego powstać ”Narzeczeństwo”. I znowu wmieszał się stan wojenny, który dość brutalnie przerwał prace, a później nikt już o tę rzeźbę nie dopytywał.
Paryż to było coś!
"Macierzyństwo" przyniosło mu nagrodę wydziału kultury i sztuki gliwickiego urzędu oraz Towarzystwa Przyjaciół Gliwic. Wtedy też poznał osobę, dzięki której jego kariera zagraniczna, przede wszystkim we Francji, nabrała tempa. Ciotka Słodowego, francuska siostra zakonna, znała jego rzeźby, umożliwiła więc kontakt z księdzem kanonikiem Lucienem Ledeurem, wielkim miłośnikiem i znawcą sztuki, zwłaszcza współczesnej, piastującym wysokie urzędy związane z rozwojem sztuki sakralnej we Francji.
W 1945 roku zasiadał w Komisji Diecezjalnej Sztuki Sakralnej okręgu Besancon, w 1969 - w Wyższej Komisji Zabytków Historycznych, reprezentującej francuski episkopat. Inicjował niezwykle ważne przedsięwzięcia, m.in. w 1947 r. zlecił Jeanowi Messagier’owi wykonanie witraży w Briseux, a w 1950, wraz z Francoisem Mathey’em (drugim sprzymierzeńcem Słodowego we Francji), Le Corbusierowi budowę słynnej kaplicy w Ronchamp. Ledeur był faktycznie człowiekiem o szerokich horyzontach, podejmującym odważne decyzje w sztuce i architekturze - jeśli patrzy się na dzieło z Ronchamp, nie ma co do tego wątpliwości.
Ze Słodowym przypadli sobie do gustu. Dzięki kanonikowi z Besanson Polak poznał prof. Francoisa Mathey’a – konserwatora generalnego dzieł sztuki dekoracyjnej w Luwrze oraz Marie Lucie Comillon, generalnego konserwatora muzeum w Besancon. Cała trójka znała dokonania Słodowego i dostrzegła w jego sztuce wyjątkowy rys. Dzięki takim kontaktom dla człowieka zza żelaznej kurtyny otworzyły się drzwi do najważniejszych muzeów i galerii Francji.
W sierpniu 1971 roku w Besancon zorganizowano wystawę polskiej sztuki. Przez miesiąc w tamtejszym muzeum prezentowano prace pięciu artystów: Słodowego (rzeźba), Ryszarda Osadczego i Danuty Osadczy-Sułczanowskiej (grafika) oraz Ludwika Poniewiery i Jana Lessaera. Ligocki, w niepublikowanej biografii Słodowego, relacjonuje: „Wystawa zorganizowana pod auspicjami Ambasady Polskiej w Paryżu osiągnęła duży sukces. Dzienniki tego regionu „L`Est Republicain” oraz „Le Comtois” zamieściły obszerne recenzje”.
O Słodowym pisano: "Okazuje się mistrzem form zarówno w pracach klasycznych, jak i abstrakcyjnych, klasycznymi w koncepcji i wykonaniu są: głowa kobiety w metalu młotkowanym i spawanym oraz tors kobiety o pełnej siły prostocie”. Wystawę przeniesiono do Centrum Cywilizacji Polskiej przy paryskiej Sorbonie, gdzie również zyskała uznanie, a publiczność chętnie ją komentowała.
W 1972 roku rzeźbiarz otrzymał zaproszenie na Międzynarodowe Biennale Rzeźby Współczesnej „Formy ludzkie” w słynnym paryskim Muzeum Rodina. Tam prezentował „Młodość” - kompozycję o żywym rytmie ruchu tanecznego dziewcząt. Takie ujęcie było zresztą charakterystyczną cechą twórczości Słodowego – od studiów fascynowało go ludzkie ciało, szczególnie w ruchu, co starał się (z powodzeniem) ukazać w swoich rzeźbach. U Rodina Słodowy będzie wystawiać jeszcze trzykrotnie.
W kolejnych latach znaczące wystawy i nagroda - na I Biennale Rzeźby w Asnieres-sur-Seine, gdzie za „Porter Polki”otrzymuje Grand Prix i udział w Międzynarodowym Salonie Jesiennym Sztuki w Paryżu - najważniejszej i najbardziej prestiżowej wystawie europejskiej, organizowanej nieprzerwanie od 1903 roku.
Le logis du Beau - siedziba piękna
Francuski czas obfituje w wiele wydarzeń, Słodowy poznaje znaczących ludzi sztuki, jego prace cieszą się uznaniem, dlatego chętnie i często zaprasza się go na wystawy. Szczególne znaczenie ma znajomość z dwoma francuskimi rzeźbiarzami – Jeanem Gillesem i Rene Coutellem.
Dzięki temu ostatniemu w 1975 roku nasz artysta styka się z… siedzibą piękna. Le logis du Beau było stowarzyszeniem utworzonym pod patronatem znamienitych osobistości: M.A. Asturiasa, laureata Nagrody Nobla, Pierre`a Emmanuela, członka Akademii Francuskiej, G. Goldscheidera, konserwatorki Muzeum Rodina oraz malarza Jeana Heliona. Postanowiło ono odbudować ruinę XVI- wiecznego zamku Bost, położonego nad stromym brzegiem rzeki Issoire, i przekształcić je w centrum twórczości artystycznej. Całość miała składać się z 12 pracowni, jednak dostęp do siedziby piękna nie był łatwy – decyzję o przyjęciu podejmowała specjalna rada, w dość szczegółowym i wieloetapowym postępowaniu.
Słodowy nie musiał przechodzić tego sita, zaproszono go, co świadczyło o randze jego twórczości. A kiedy polskie władze nie chciały zgodzić się na jego wyjazd, Coutelle, jako prezes stowarzyszenia, zwrócił się z prośbą o interwencję do prezydenta Francji – Valerego Giscarda d`Estainga. Skutecznie.
Opus magnum. Trzepoczący płomień
Najwybitniejsze dzieło Słodowego, wielokrotnie nagradzany w międzynarodowych i krajowych konkursach pomnik ku czci ofiar faszyzmu, powstał w 1979 roku. Rzeźbiarz miał wtedy 47 lat i był u szczytu możliwości. Pracował na uczelni jako adiunkt, był już po doktoracie (obronił go w 1973 na wydziale rzeźby krakowskiej ASP), od 13 lat kierował pracownią rzeźby, którą sam organizował w połowie lat 60.
Pomnik robi wrażenie. Wykonany w białym betonie, składa się z ciągu wznoszących na zboczu góry schodów, zwieńczonych 7,5-metrową rzeźbą. Na czterech kondygnacjach, po obu stronach schodów, zamontowano pylony z dolomitowymi płytami z nazwami miejsc męczeństwa ofiar zamordowanych przez Niemców: Szczakowej, Ciężkowic, Jaworzna – śródmieścia, Jeziorek, osiedla Stałego, Starej Huty, Borów i Byczyny.
„Założeniem programowym rzeźby miała być myśl, że wśród pożarów i zniszczeń idea patriotyzmu pozostaje żywa i zwycięża nad śmiercią. Słodowy rozwiązał ten problem w sposób równie oryginalny, co sugestywny. Z niespokojnych, pełnych ruchu form, kojarzących się z dymem czy płomieniami, wynurza się postać kobiety - symbolu owej idei. Pomnik oglądany z daleka, z niższych stopni, organizuje przestrzeń za pomocą szczególnie dynamicznych napięć bryły. Przypomina trzepoczący płomień” - tak Ligocki recenzował dzieło Słodowego w niepublikowanej biografii.
Pomnik ofiar faszyzmu był ważnym etapem w twórczości Słodowego, zwieńczeniem jego stylu, który w przypadku tej realizacji ujawnił w pełni autorskie podejście twórcy do dzieła.
Śmierć żony
W domu, w którym wspólnie mieszkali, bardzo długo nie pozwolił tknąć żadnej jej rzeczy. Samozwańczo mianował się strażnikiem pamięci żony.
Dorobek
Lista wystaw, nagród, realizacji jest długa. Ponad czterdzieści wystaw w kraju i za granicą, głównie we Francji i Włoszech, gdzie bardzo ceniono rzeźbiarski kunszt Słodowego. Ponad czterdzieści nagród za realizacje, w tym najcenniejsze, jak Grand Prix w Paryżu (1972 r.), w Lyonie (1992), we Florencji (2006), Wielka Nagroda Włoch, Puchar Królewski 2005 we Florencji, I Nagroda Nadzwyczajna Jury w Turynie (2006), Międzynarodowa Nagroda Specjalna Jury za walory artystyczne dzieła ,,Kontemplacja” (Turyn 2006), ,Oskar Amerykańskiego Instytutu Biograficznego (1993) oraz Oskar Sztuki 2006 Akademii Międzynarodowej ,,Santarita” w Turynie.
Słodowy wykonał dwadzieścia siedem medali (m.in. w 50. rocznicę śmierci marszałka Józefa Piłsudskiego, z okazji pielgrzymek Jana Pawła II do Polski, na jubileusze macierzystej uczelni), szesnaście tablic pamiątkowych, głównie dla Politechniki Śląskiej, insygnia rektorskie z czystego srebra. Rzeźby i płaskorzeźby w kościołach, plenerowe realizacje, witraże, ale też biżuterię „produkowaną” na domowy użytek, którą obdarowywał rodzinę i przyjaciół.
Jego matecznikiem była Politechnika Śląska. Rozpoczął tam pracę w 1965 roku i pozostał wierny przez czterdzieści siedem lat. W 1966 roku zorganizował pracownię rzeźby, a w 1983 utworzył zespół sztuk plastycznych w katedrze architektury przemysłowej i podstaw projektowania. Był jego kierownikiem do 2002 roku, kiedy przeszedł na emeryturę. Nominację na stanowisko profesora nadzwyczajnego otrzymał w grudniu 1998 r.
Studenci go uwielbiali, chętnie dzielił się z nimi wiedzą, poświęcał każdą chwilę na konsultacje. Jego zajęcia były zawsze czymś więcej: opowiadał o sztuce, materiałach, zdradzał tajniki zawodu, pokazując, że pasja to największy skarb. Emerytura niewiele w tych kontaktach zmieniła, ale profesor miał coraz mniej zajęć, coraz bardziej czuł się na obrzeżach uczelnianego świata. W 2010 roku, na fali restrukturyzacji, pracowania Słodowego zniknęła.
Na pożegnanie z uczelnią wykonał rzeźbę „Studencki duet”, który możemy podziwiać przed Centrum Kongresowym Politechniki Śląskiej. W 2010 związał się z dwoma innymi uczelniami: katowicką Wyższą Szkołą Techniczną, gdzie prowadził zajęcia z rzeźby i kompozycji przestrzennej oraz Państwową Wyższą Szkołą Zawodową w Raciborzu. Pracował tam praktycznie do ostatnich miesięcy życia.
Pasowanie się twórcy z tworzywem
Lubił działania trwałe, będące, dosłownie, wytworem rąk, dzieła wykonane w materiale o własnych właściwościach ekspresyjnych, stawiających rzeźbiarzowi opór. Nie montował swych prac z odpadków, nie tworzy dzieł finalnych w tworzywie tak pozbawionym indywidualności i biernymi jak gips. Ten był dla niego ledwie szkicem. A pełnię realizacji osiągał dopiero w drewnie, metalu, kutym żelazie, kamieniu czy białym betonie. Był orędownikiem dobrej rzeźbiarskiej roboty, unikał skrajności i, jak ujął to Ligocki, "awanturniczych wypraw na granicę sztuki i niesztuki, tak częstych w rzeźbie współczesnej".
Akt Słodowego
- Tata był moim mistrzem i nie wstydzę się tego. Wręcz przeciwnie, jestem dumny, że mogłem przez całe życie towarzyszyć takiej osobowości. Oczywiście kapryśnej, nieznośniej, czasami uciążliwej, ale twórczo niezwykle płodnej. Tata nikomu się nie podlizywał, uważając, że broni się swoim rzeźbiarskim talentem. Akt twórczy był dla niego największym spełnieniem i podporządkowywał mu wszystko. Przeżyliśmy wspólnie wiele artystycznych przygód, dzięki niemu mogłem poznawać różne światy i to on nauczył mnie zwracania uwagi na rzeczy w sztuce istotne – mówi Wojciech Słodowy. Dzięki niemu miałam okazję poznać nie tylko twórczość profesora, ale jego codzienność. Jestem wdzięczna za życzliwość i dostęp do rodzinnego archiwum.
Małgorzata Lichecka
Komentarze (0) Skomentuj