Nigdy nie chciałam poznać historii mojej rodziny i nie potrafię wytłumaczyć dlaczego. Po prostu mnie to nie interesowało. Choć nie, drobna korekta: interesowały mnie fragmenty życiorysów babć, dziadków, cioć, wujków, mamy i taty. Jednak nie na tyle żeby zacząć je zgłębiać. Ten stan rzeczy nie wiązał się z żadną traumą, po prostu tak było. Skłamałabym, gdybym napisała, że poczułam nagłą potrzebę. O nie. Przypomniało mi się po prostu czerwone pudełeczko. Ono zawsze było w moim otoczeniu. Najpierw trzymała je w szufladzie nocnej szafki moja mama. Pudełeczko wyglądało jak nowe i na moje pytanie „co w nim jest” mama krótko odpowiadała „medal dziadka”. Za co go dostał i dlaczego go nie nosi, o tym już ani słowa. Pudełeczko migrowało. Z nocnej szafki awansowało za szybę kompletu Albena, który mieliśmy w naszym domu przy Jodłowej 25 w Gliwicach. Potem, starannie spakowane, przeniosło się do witryny typu Swarzędz w naszym drugim mieszkaniu – w Misterze Gliwic przy Gruszczyńskiego 3. A potem taktowanie zaginęło, choć pilnowałam, żeby tak się nie stało. Oczywiście pytania, które zadawałam mamie, mogłam zadać mojemu dziadkowi Andrzejowi, zrobiłam to nawet kilka razy, ale nigdy nie usłyszałam kompletnej informacji za co ten medal. Udzieliła mi jej moja mama. Powiedziała mniej więcej tak: za wojnę z bolszewikami w 1920 r. Dopiero na studiach dowiedziałam się, czym była ta wojna, o bitwie Warszawskiej i innych historycznych szczegółach. I bardzo żałowałam, że czerwone pudełeczko nie jest już przy mnie. Byłoby jedyną materialną pamiątką po Andrzeju Prokopowiczu.

Andrzej przyjeżdża do Gliwic

Był chyba lipiec, lata 70. Bardzo ciepło, ganialiśmy po podwórkach w krótkich spodenkach. Dziadek często odwiedzał nas w wakacje, wtedy był zrelaksowany, cieszył się na te przyjazdy. Zatem jesteśmy razem na podwórku, przed jego dawnym domem na Jodłowej 25, w którym mieszkam z rodzicami i bratem Tomaszem.

Dziadek prawdopodobnie wybierał się tego lipcowego dnia na targ, bo szukał w takim specjalnym schowku siatek na ziemniaki. Coś tam mruczał pod nosem „ gdzie ja je dałem, gdzie ja je schowałem”. Obserwuję go z ławeczki i nagle rzucam: „dziadku, możeszopowiedziećjaktobyłoztymiwilczymijagodami?”. Spogląda na mnie niecierpliwie, bo jest zaaferowany szukaniem tych siatek na ziemniaki i pyta: czy koniecznie teraz? Ale byłam uparta. Sapnął, odwrócił się i powiedział „Goniaczku, tak się do mnie zwracał, ale będzie krótko, bo bardzo spieszę na ten targ”. Więc usiedliśmy sobie pod dużym kasztanem. Dziadek po mojej prawej stronie z siatkami na kolanie.

- Byliśmy z moim kolegą, nie pamiętam już imienia, w takim mieście, które nazywało się Dachau. Byliśmy wtedy bardzo głodni i ubrani w podarte szmaty. Na nogach drewniane buty. W każdej sytuacji bardzo stukały. Te buty to drewniaki. Pewnego dnia wybraliśmy się na takie ciężkie roboty. Byliśmy już bardzo zmęczeni i bardzo głodni, naprawdę bardzo głodni. Leżeliśmy w rowie, bo chyba koledze zrobiło się słabo. I tak sobie pomyślałem, że to było z głodu, więc chciałem go ocucić ... i dać mu coś do jedzenia. On się na chwilę ocknął. Leżeliśmy pod krzakiem, gdzie było pełno czarnych jagód. No i byliśmy tak głodni, i tak zamroczeni, że nawet nie wiedzieliśmy, co robimy. Nazrywaliśmy tych jagód i opychaliśmy się nimi. A potem, właściwie po chwili, dostaliśmy strasznej biegunki i wymiotów. Na szczęście ja nie zjadłem ich dużo. Ale mój kolega tak. No i niestety bardzo źle się poczuł. Gdzieś go zabrali. Ja bym ci nawet powiedział gdzie, ale boję się, że będziesz się potem bardzo bała i nie będziesz mogła spać.

No i dziadek na chwilę przestał opowiadać. Ja mówię, „dziadku, no ale co to były za owoce, skąd ty się tam wziąłeś?”. „Zabrali mnie kiedyś z miejsca, gdzie pracowałem i wywieźli na bardzo długo, a te jagody, to ja potem się dowiedziałem, że to były wilcze jagody i mogłem tego nie przeżyć. Ale Goniaczku, na szczęście się udało, gorzej z tym moim kolegą, bo nigdy go już nie spotkałem”.
Tę historię dziadek Andrzej powtarzał potem wielokrotnie, nieco ją modyfikując, jednak główny wątek pozostawał ten sam: wychudzeni, głodni, w klapiących chodakach, w pasiakach. Ja sobie to wszystko z czasem poukładałam. Że obóz koncentracyjny, śmierć, tortury. Ale dla mnie w latach dzieciństwa była to po prostu opowieść o wyprawie na jagody.

Niezwykle słoneczne mieszkanie w Bydgoszczy 

Długo zastanawiałam się nad sposobem, w jaki opowiem o Andrzeju Prokopowiczu, ekspediencie pocztowym z Brodów, który przemierzył długą drogę, by, nie z własnej woli, znaleźć się w 1945 roku w Gliwicach. I doszłam do wniosku, że nie ma dobrego sposobu, więc zacznę od uczucia, jakie mi towarzyszyło, kiedy zdałam sobie sprawę, że chcę mojego dziadka sprowadzić do mojej rzeczywistości. Jako ukochana i jedyna wnuczka (w rodzinie byli sami chłopcy) jestem mu winna (chociażby za te wszystkie opowieści nie z tej ziemi, które w efekcie, i po latach, okazywały się prawdziwe) atencję. Mam niewiele materiałów i dokumentów, w zasadzie to jedynie kilka zdjęć.
Co do opowieści, myślę, że Andrzej Prokopowicz chciałby wersji bez patosu, ale z odrobiną bajkowości. Bo tak zapamiętałam wszystkie nasze rozmowy. O jego życiu, które, wiem to dopiero teraz, wcale bajkowe nie było. W ten sposób chcę żeby odzyskał głos. Ten prawdziwy po raz ostatni słyszałam w słuchawce telefonu stacjonarnego u mojej mamy Wandy 19 listopada 1989 roku, piętnaście dni po narodzinach mojej pierwszej córki Natalii. Miałam wtedy 27 lat, mój dziadek 91. Nie zobaczyliśmy się już nigdy, ale zapamiętałam, że był bardzo smutny. Zmarł we śnie, w styczniu 1990 roku, w swoim trzypokojowym niezwykle słonecznym mieszkaniu w Bydgoszczy.

Urodzony w niedzielę

Mój dziadek, Andrzej Prokopowicz, urodził się w niedzielę 10 lipca 1898 roku w Brodach. Po pierwszym rozbiorze Polski w 1772 wcielonych do monarchii Habsburgów, pozostających w jej składzie na terytorium kraju koronnego Galicji do upadku Austro-Węgier w 1918 r. Od 1776 do 1879 roku Brody miały specjalny status w Galicji, ponieważ były jedynym, obok Krakowa, wolnym miastem handlowym.

Nie znam imienia pradziadka ani imienia i panieńskiego nazwiska prababci. Dziadek Andrzej niewiele opowiadał o swoich rodzicach, w pamięci utkwiła mi jedynie historia jego matki Austriaczki, jak sam mówił „nieco szurniętej”. I tu nie wiadomo, czy była po prostu ekscentryczna, a może wyzwolona, a może faktycznie coś jej dolegało. Nie posiadam metryki urodzenia mojego dziadka, ale urodził się jako najstarsze dziecko w rodzinie Prokopowiczów. Nie wiem, ile lat w chwili narodzin swojego pierworodnego i jedynego syna miał wtedy pradziadek, a ile prababcia. Wiem, że dziadek Andrzej miał dwie młodsze siostry: Matyldę i Mieczysławę (obie nie żyją, nie znam dat śmierci). Matylda po wojnie zamieszkała w Gliwicach i po mężu nosiła nazwisko Szapajko, Mietka mieszkała po wojnie w Wołowie. Nie miała męża ani dzieci.

Kiedy rozpoczął się nowy XX wiek, mój dziadek Andrzej miał dwa lata. Nie mam żadnych dokumentów poświadczających, że uczył się w Państwowym Liceum i Gimnazjum im. Józefa Korzeniowskiego w Brodach. Wiem, że dziadek wspominał o wykładowym niemieckim. Dobrze znał ten język, podobnie jak ukraiński – te umiejętności przydały mu się i w pracy na poczcie, i podczas II wojny światowej, najpierw kiedy Brody zajmą Rosjanie, a potem Niemcy, na pewno niezwykle pomocna, a śmiem twierdzić, że ratująca życie była znajomość niemieckiego w KL Dachau.

Kiedy rozpoczęła się I wojna światowa, mój dziadek Andrzej miał 16 lat. Nie wiem, co działo się z nim kiedy w 1914 roku Brody zajmowali Rosjanie, ani wtedy gdy podczas pogromu ludności Żydowskiej w 1917 roku spalili całe śródmieście. Wiem, że wówczas 19-letni Andrzej Prokopowicz był żołnierzem.

Brody znalazły się w Polsce oficjalnie w marcu 1923 r. Tak zdecydowała Rada Ambasadorów. Wiem, że Andrzej Prokopowicz miał wówczas 25 lat i od roku pracował jako pocztowiec. Tak wynika z wpisu i daty na odwrocie zdjęcia służbowego, które jako jedno z trzech zachowało się w moim domowym archiwum (fotografia ma już 103 lata i wygląda doskonale!!).

Wiem, że w 1920 r., czyli mając lat 22, walczył podczas wojny polsko – bolszewickiej. W lipcu tego roku w okolicach Brodów miała miejsce bitwa polskich wojsk z armią Budionnego. Nie wiem, pod kim i gdzie służył. Wiem, że za te walki otrzymał Krzyż Walecznych widoczny (wraz z trzema innymi odznaczeniami) na służbowym pocztowym mundurze dziadka na zdjęciu zrobionym w 1931 r. Nie wiem, kiedy i od kogo odebrał te odznaczenie.

Kiedy walczył z armią Budionnego, nie ma jeszcze żony i nie pracuje na poczcie. Wiem, że z Józefą Piotrowicz (rocznik 1900) ożeni się w 1921 r., w tym też roku rozpocznie pracę na poczcie w Brodach (najprawdopodobniej po rocznym kursie). Nie wiem, na jakiej ulicy mieszkali w Brodach dziadkowie. Wiem, że z domu do urzędu pocztowego dziadek miał zaledwie kilka kroków. Nie wiem, który to był urząd pocztowy w Brodach (być może dowiem się tego z archiwum Poczty Polskiej). Wiem, że dziadek przykładał się do pracy i bardzo mu na niej zależało.

Wiem, że w 1924 r. (dziadek ma wtedy 26 lat, babcia Józia 24) urodził się pierwszy i jedyny syn-Wacław (zmarł w Opolu w 1981 roku w wieku 57 lat), w 1928 r. (dziadek ma wówczas 30 lat) przyszła na świat córka Zdzisława (po mężu Jeżowska, zmarła w 2007 roku w Gliwicach w wieku 79 lat) i w 1933 r. (dziadek ma 33 lata) rodzi się druga córka Wanda - moja mama -po mężu Ziętek (zmarła w 2002 roku w Gliwicach w wieku 69 lat). Nie wiem, jak wyglądał dom rodzinny mojej mamy, cioci i wujka.

Od 1939 do 1941 roku Brody były pod okupacją sowiecką – dziadek wtedy także pracuje na poczcie (ale obowiązują sowieckie przepisy i język). Po napaści wojsk niemieckich na Sowiety Brody znalazły się pod okupacją niemiecką. Z relacji mamy i dziadka wiem, że często zdarzały się rewizje, a aresztowania na poczcie były powszechne (szczególnie tropiono przedwojennych wojskowych, a do tych zaliczał się mój dziadek). W ich domu w Brodach skrzętnie ukryto w podłodze wszystkie dziadka medale, także ten w czerwonym pudełeczku. Wiem, że za ich posiadanie groziła wywózka do obozu koncentracyjnego, a nawet kara śmierci.

Aresztowanie 

Prawdopodobnie w 1942 r. Prawdopodobnie z poczty w Brodach. Prawdopodobnie z donosu sąsiadów za ukrywanie innego sąsiada – Żyda (potwierdziła to moja mama Wanda). Babcia Józia ukrywała go w piwnicy przez krótki czas (może miesiąc). Nie znam ani jego imienia, ani nazwiska.

Atutem w ukrywaniu sąsiada była choroba mojej mamy. Dziewięcioletnia Wandeczka (tak się do niej zwracano w dzieciństwie) długo chorowała na dyfteryt (błonicę), więc wszyscy omijali dom dziadków. Ale w końcu przyszli Niemcy. Przeszukali cały dom (pierze z pościeli unosiło się w powietrzu, a babcia straciła wtedy ukochany serwis). Dziadka nie było w domu, był w pracy, na poczcie. Już z niej wtedy nie wrócił. Sąsiada Żyda nie znaleźli, dzień przez przeszukaniem uciekł.

O tym, że dziadka zabrano z poczty, powiedział babci jego kolega z pracy. Spóźnił się tamtego dnia parę minut i widział, jak Niemcy wyprowadzili sporą grupę. Od dziadka Andrzeja długo nie było żadnych wiadomości, babcia tygodniami chodziła i na pocztę, i na posterunek policji. Nie wiem, od kogo i kiedy dowiedziała się, że dziadek jest w Dachau, w obozie koncentracyjnym. Był tam do 1945 r., do wyzwolenia KL Dachau przez amerykańskie wojsko.

Detale znaczące. Z obozowej rzeczywistości 

Ucięty środowy palec prawej ręki. Tuż za paznokciem. W obozie dziadek skaleczył się, wdała się gangrena. „Zabieg” wykonali koledzy z obozowej kuchni.

Kamizelka z brązowego sztucznego futra. Bez guzików. Musiał ją obwiązywać sznurkiem w pasie co najmniej dwa razy. To podarunek od jakiegoś Amerykanina, który dziadek dostał po wyzwoleniu obozu. Kamizelka przyjechała z nim do Gliwic i była ulubionym ciuchem dziadka. Później babcia przerobiła ją na ubranie zimowe dla mojej mamy. A jeszcze później chodziłam w niej ja. Zaginęła w latach 80. podczas przeprowadzki z Jodłowej na Gruszczyńskiego.

Kartka pocztowa od niejakiego Wiesia (pamiętam tylko imię). Kolegi z obozu. Dziadek nosił ją w portfelach złożoną na pół. Tych portfeli miał w całym dorosłym życiu dwa, w tym jedną portmonetkę na drobne,w kształcie podkowy, wykonaną z jasnobrązowej skóry. Nie rozstawał się z nią aż do śmierci.

Zawsze pełna lodówka.

List/mail numer jeden. Wysłany 10 lipca 2024 r., w 126. urodziny Andrzeja Prokopowicza 

Do Centrum Informacji o Ofiarach Drugiej Wojny Światowej
Szanowni Państwo,
nazywam się Małgorzata Lichecka i poszukuję informacji o moim dziadku Andrzeju Prokopowiczu, który był więźniem KL Dachau. Urodzony 10 lipca 1898 roku w Brodach. Ekspedient pocztowy z zawodu. Aresztowany w Brodach, prawdopodobnie w 1942 roku. Nie znam dokładnej daty, ani numeru obozowego dziadka.
Będę zobowiązana za wszelkie informacje związane z jego osobą.
Z wyrazami szacunku
Małgorzata Lichecka

Jodłowa 25 

Chodnik z kamiennych płyt prowadzący do trzech schodków. Kiedy się je pokonało, wchodziło się do sieni. Latem chłodnej, pachnącej ziemią i miałem węglowym (składowano go w piwnicy), zimą przyjemnie ciepłej. Tam strzepywało się z ubrań deszcz i śnieg, a z butów błoto.

Na podwórku – ławka pod kasztanem, zwyczajna z oparciem. Dziadek pomalował ją na „wesoły” czerwony kolor. Kilka kroków od ławki – chlewiki babci. Trzymała tam króliki, ale szybko przestała. No i dwa ogrody. W tym z przodu mieczyki i wierzba płacząca, w tym z tyłu domu morela i wiśnia, czosnek i czerwony agrest, grusza i porzeczki.

To przez ponad 25 lat był nowy dom rodzinny mojego dziadka. Jodłowa 25 w Gliwicach. Z przydziału dla repatriantów. Po wysiedleniu starych lokatorów, którzy przez dwa lata ukrywali się w pobliskim lesie miejskim.

Poczta Polska – jego miejsce 

Służbowe zdjęcie Andrzeja Prokopowicza. Z jego akt osobowych znajdujących się w archiwach Poczty Polskiej. Mój dziadek jest w mundurze pocztowym. Siedzi wyprostowany. Włosy ma krótko ostrzyżone. Ręce ułożone naturalnie. Patrzy w obiektyw i lekko się uśmiecha. Na bluzie munduru są cztery medale. Najważniejszy- Krzyż Walecznych nadawany przez państwo za wojnę 1920 r. - jest wpięty w kieszeń munduru. Zdjęcie w sepii wykonano w renomowanym zakładzie pani Terleckiej w Złoczowie.

Takich służbowych zdjęć z różnych okresów jego pracy na poczcie mam jeszcze dwa. Ponumerowałam je sobie od najstarszego (z 1922 roku) do najmłodszego (prawdopodobnie z 1935 roku). Instytucja, która zatrudniała mojego dziadka, czyli Poczta Polska, była w II Rzeczpospolitej gigantem – zarówno pod względem znaczenia dla gospodarki, zatrudnianych kadr, liczby placówek, jak też dochodów. W 1920 roku osoby chcące skorzystać z usług pocztowych miały do dyspozycji 1593 urzędy oraz 2120 agencji i pośrednictw. Dziesięć lat później, w 1930 r., było ich 4459, a w przededniu wybuchu II wojny światowej 5035. Rosła też systematycznie liczba pocztowców. O ile w 1920 roku zatrudniano około 25 000 ludzi, o tyle 19 lat później, w 1939 r., liczba etatów wzrosła do 50 186. Z tego 22 208 stanowili pracownicy umysłowi, a 27 978 listonosze oraz inni pracownicy niższego szczebla. Andrzej Prokopowicz był jednym z 50 000 pracowników przedwojennej poczty.

Umundurowanie pocztowe jest prawdopodobnie najczęściej zmieniającym się, i to zmieniającym się gruntownie, polskim umundurowaniem danej służby. W sumie można wyróżnić siedem okresów w umundurowaniu pracowników poczty. W każdym z nich całkowicie zmieniała się kolorystyka umundurowania lub system dystynkcji przyjętych do oznaczania grup uposażenia. Pierwszy dokładny opis umundurowania i dystynkcji pocztowych pochodzi z 1923 roku: był w brązowym kolorze ze srebrnymi dystynkcjami. Andrzej Prokopowicz podczas 41 lat pracy dla Poczty Polskiej zmieniał umundurowanie pięć razy, ostatni raz w 1958 roku.

Ja nigdy nie widziałam dziadka w pocztowym mundurze, kiedy się urodziłam był już prawie na emeryturze. Zdjęcia służbowe przechowywała moja mama. Po jej śmierci trafiły do mnie. I nigdy nie zaginęły.

List/mail nr 2 Poczta Polska S.A wysłany 10 lipca 2024 r. w 126. urodziny Andrzeja Prokopowicza

Do Archiwum Dokumentacji Osobowej i Płacowej Archiwum Państwowego w Warszawie 
Szanowni Państwo,
nazywam się Małgorzata Lichecka i jestem wnuczką Andrzeja Prokopowicza, ekspedienta pocztowego. Poszukuję informacji o aktach osobowych mojego dziadka lub jakichkolwiek dokumentach z nim związanych. Interesuje mnie każdy ślad.
Andrzej Prokopowicz był zatrudniony na Poczcie Polskiej, oddział Gliwice/Zabrze, Urząd Pocztowy w Zabrzu w latach 1946 – 1963. Łącznie przepracował na poczcie 41 lat (od 1922 r. do 1963 r.). Powinni Państwo posiadać informację o tak długoletnim i zapewne oddanym pracowniku. Będę zatem wdzięczna za każdą informację.
Z wyrazami szacunku
Małgorzata Lichecka

Jaki był A.P? 

Tak widzę dziadka prywatnego, mojego: witalność, zachłanność na życie, szczerość, otwartość, nie rozpamiętywanie, szarmanckość, towarzyskość. A tak Andrzeja Prokopowicza pocztowca, więźnia KL Dachau: lojalność. Miał oczywiście wady: był kapryśny, kompulsywnie pedantyczny, szybko wpadał w gniew.

Co do poglądów, trudno mi je odtworzyć, ale spróbuję. Zawsze z szacunkiem mówił o marszałku Józefie Piłsudskim. I tu lubię sobie wyobrażać taką scenę: dziadek odbiera swój Krzyż Walecznych za wojnę w 1920 r. w Warszawie, w Belwederze. Wręcza Naczelnik Piłsudski. Ściskają sobie ręce a dziadka rozpiera duma.

Andrzej Prokopowicz po 1945 r. nie należał do żadnej partii. Czy był wierzący? Nie widziałam żeby chodził do kościoła ani żeby się modlił. Ale to o niczym nie przesądza. Czy był dobrym pracownikiem? Poczta Polska i mój dziadek spędzili ze sobą 41 lat.

To nie tylko liczby 

1 – jedna wnuczka, czyli ja
1 – jedna praca – przed wojną i po wojnie na poczcie
3 – domy, ten sprzed wojny w Brodach, po wojnie do 1965 roku w Gliwicach, od 1965 roku do 1990 w Bydgoszczy
3 – trójka dzieci, syn i dwie córki
3 – żony: Józefa (zmarła w 1964 roku), Władysława (zmarła w 1986 r.) i Anna (zmarła w 1989 r)
3 – lata w KL Dachau
4 – medale, które widać na służbowym zdjęciu dołączonym do akt służbowych z 1952 roku
20 – tyle zdjęć dziadka zachowało się w moim archiwum domowym
22 – tyle lat miał dziadek kiedy walczył w wojnie 1920 r.
41 – tle lat pracował na poczcie (od 1922 r. do 1963 r.)
91 – tylu lat dożył

Tekst powstał w ramach projektu „Mozaika pamięci” przygotowanego przez Fundację Brama Cukremana i Dom Pamięci Żydów Górnośląskich. Można go znaleźć na stronie Fundacji, w zbiorczej publikacji. 

Małgorzata Lichecka