Postawny mężczyzna w garniturze w skupieniu patrzy w obiektyw. Wydatny nos i kości policzkowe, starannie przystrzyżony wąsik, włosy zaczesane do tyłu. Aparycja amanta. Zdjęcie na ułamek sekundy pokazał mi Stefan Kocur, chrześniak Tadeusza Gruszczyńskiego, pierwszego powojennego wiceprezydenta Gliwic. Od roku gromadzę materiały o wydarzeniach z 10 maja 1945 roku, jednak o zdjęcia było niezwykle trudno. Podobno żadne się nie zachowało, a tu taki prezent.
Zdjęcie na ułamek sekundy pokazał mi Stefan Kocur, chrześniak Tadeusza Gruszczyńskiego, pierwszego powojennego wiceprezydenta Gliwic. Od roku gromadzę materiały o wydarzeniach z 10 maja 1945 roku, jednak o zdjęcia było niezwykle trudno. Podobno żadne się nie zachowało, a tu taki prezent. Wprawdzie Stefan Kocur nie chciał zdjęć wypuścić z ręki, ale Grzegorz Soja, wnuk Gruszczyńskiego, przyszedł mi z pomocą i obiecał, że ich użyczy. Słowa dotrzymał.
Doktor Tracz daje świadectwo
Istnieją co najmniej trzy oficjalne wersje śmierci Gruszczyńskiego. Wszystkie spreparowane na użytek propagandy. Pierwsza pojawiła się już w dniu tragicznego zdarzenia, kolejne produkowali usłużni reżimowi historycy, posuwając się do tak fantastycznych wersji, że gdy dziś czyta się te zapiski, brzmią, jakby wyszły spod pióra szaleńców.
Od lat 90. okoliczności śmierci urzędnika zajmują dr. Bogusława Tracza, historyka zawodowo związanego z katowickim oddziałem Instytutu Pamięci Narodowej, badacza dziejów najnowszych, specjalizującego się w sprawach gliwickich. Wiele wątpliwości wyjaśnia w znakomitej książce „Rok ostatni – rok pierwszy. Gliwice 1945”, będącej fascynującym portretem miasta tuż po zakończeniu wojny.
Siedmiu urzędników przejmuje władzę
Od
stycznia do marca 1945 roku w Gleiwitz-Gliwicach rządzą Rosjanie. A
ściślej wojskowi. Tracz podkreśla, że niewiele wiadomo na temat
przejęcia władzy przez polską administrację, wskazując, że do
dziś nie udało się tych niejasności rozwikłać. Fakty są takie:
16 marca 1945 roku instaluje się w mieście siedmiu urzędników,
dwa dni później, 18 marca, wiadomo już, który spośród nich
obejmie fotel prezydenta i kogo wskazano na jego zastępców.
Nominację na pierwsze stanowisko otrzymał z rąk wojewody śląskiego generała Aleksandra Zawadzkiego Wincenty Spaltenstein, któremu natychmiast spolszczono nazwisko na swojsko brzmiące Szpaltowski. Prawnik po lwowskim Uniwersytecie Jana Kazimierza przed wojną aktywnie związany był ze środowiskiem chrześcijańskiej demokracji. W międzywojniu sympatyzował z Narodową Partią Robotniczą, a po plebiscycie i przejęciu części Śląska przez polską administrację piastował urząd burmistrza Królewskiej Huty ( 1925 – 1934). Od 1935 roku nie angażował się w politykę i prowadził biuro radcy prawnego. Po inwazji hitlerowców nie podpisał volkslisty, odmówił też jakiejkolwiek współpracy z okupantem. Kwestią czasu było więc aresztowanie go przez gestapo. Szpaltowskiego osadzono w obozie koncentracyjnym, m.in. w Dachau. W 1941 roku, dzięki skutecznym działaniom niemieckich przyjaciół, wypuszczono go. Był skrajnie wyczerpany, ale na wolności szybko doszedł do siebie i zaangażował się w pracę na rzecz Polskiego Państwa Podziemnego.
Dlaczego człowiek z taką przeszłością interesował komunistów montujących polską władzę w Gliwicach? Tracz nie widzi tu sprzeczności i wskazuje, że taka nominacja była elementem politycznej strategii. Pokazaniem, że władza ludowa akceptuje „innego”, ba, wprowadza go na nowe salony w ramach tzw. szerokiego frontu narodowego. Częścią tej strategii było zapewne obsadzenie w roli przybocznych Szpaltowskiego Tadeusza Gruszczyńskiego i Feliksa Kurcza. Czas pokaże, że ów szeroki front stanowił tylko fasadę dla prawdziwych intencji komunistów. Którzy bardzo szybko rozprawili się z niepewnym i politycznie podejrzanym elementem.
Prawa ręka Szpaltowskiego
O Gruszczyńskim wiadomo niewiele. Oficjalny biogram znajdziemy w książce Tracza. Urodzony w 1901 roku w Dąbrowie Górniczej, czyli pod carskim zaborem – stąd doskonała znajomość rosyjskiego. Niemieckim Gruszczyński też władał nieźle, to z kolei z racji pracy w Gliwicach. Przed wojną sympatyzował z KPP, ale do partii nie należał. Dopiero w 1942 roku zapisał się do PPR. Walczył w szeregach Armii i Gwardii Ludowej, od 1944 roku ukrywał się przed Niemcami. Po wkroczeniu Armii Czerwonej, do chwili nominacji na wiceprezydenta Gliwic, był sekretarzem generała Zawadzkiego.
Czołg rabunkowy
Gruszczyński znał Gliwice dość dobrze, pracował tu przed wojną. Taka sprawność była przy nominacji atutem. Mieszkał sam, rodzinę trzymał z daleka – w mieście było bardzo niebezpiecznie: grasowali szpitalnicy i szabrownicy, zuchwałe bandy umundurowanych rabusiów i gwałcicieli. Codziennie czytywał raporty o ich „działaniach”.
W Gliwicach, w prowizorycznych szpitalach i lazaretach, w 1945 roku przebywało 17 tysięcy rannych i rekonwalescentów, którzy, jak zauważa w swojej książce Tracz, urządzali sobie wypady na miasto. Maj był pod tym względem miesiącem szczególnym. Paweł Marquart, starosta gliwicki, alarmował wojewodę: „(…) napady rabunkowe na terenie powiatu zdarzają się w dalszym ciągu w tym samym mniej więcej nasileniu, co w okresie poprzednim. Zanotowano kilka wypadków zgwałcenia kobiet w czasie rabunku.
Bandy rabunkowe występują zwykle w mundurach żołnierzy sowieckich, uzbrojone w karabiny ręczne i pistolety maszynowe, w grupach od kilku do kilkunastu ludzi. Samoobrona ludności cywilnej jako też interwencja miejscowej Milicji Obywatelskiej w tych warunkach jest prawie zawsze bezskuteczna. Bandyci rabują bydło, nierogaciznę, ubrania i wszystko, co im w rękę popadnie, przy czym dość często przyjeżdżają na miejsce rabunku samochodami, czołgami i na tych samochodach wywożą zrabowany łup w niewiadomym kierunku. Ofiarą napadów rabunkowych padają obywatele bez względu na narodowość. Również urzędnicy państwowi i samorządowi, nauczyciele i milicjanci”.
Mord przy Gutenbergstrasse
Właśnie dlatego Gruszczyński i inni miejscy oficjele nosili przy sobie broń. Legalnie. Wiceprezydent miał ją więc i feralnego wieczoru, 10 maja. Od dwóch dni świętowano zwycięstwo nad faszystami. Najpierw, 9 maja, u komendanta wojennego miasta podpułkownika Torisznego, w eleganckiej willi naprzeciwko dworca PKP (obecnie nieczynnej siedziby jednego z banków). Później u starosty gliwickiego Marquarta, który podobnie jak Gruszczyński, mieszkał na placu Wolności (dziś placu Piłsudskiego), w pobliżu magistratu, w 1945 r. usytuowanego w budynku dzisiejszej szkoły muzycznej.
Było głośno, tańczono i pito alkohol. Na przyjęciu zabrakło prezydenta Szpaltowskiego. Pojechał do Chorzowa przywitać syna, który wrócił z niemieckiego obozu. Była za to córka Gruszczyńskiego, 16-letnia wówczas Alina. Byli też wysoko postawieni oficerowie radzieccy.
Dr Tracz przywołuje w książce dwie wersje zdarzeń: córki i Andrzeja Ziemilskiego, także uczestnika przyjęcia u starosty. Alina Gruszczyńska-Soja zapamiętała, że w pewnym momencie do kelnera podszedł pobladły stróż, prosząc o pomoc, bo do polskiej rodziny dobijało się dwóch sowieckich żołnierzy. Nie wiadomo, dlaczego poszedł akurat Gruszczyński, skoro na przyjęciu byli też Rosjanie i mogli skutecznie interweniować. Na schodach wywiązała się szarpanina, a jeden z napastników strzelił. Ale chybił. Wówczas Gruszczyński również strzelił. Skutecznie. Już wychodził, gdy dosięgła go seria z pepeszy. Jak odnotowano w notce dołączonej do akt sprawy, do zdarzenia doszło o 20.30, przy Gutenbergstrasse.
Wersja Ziemilskiego jest inna. W czasie zabawy zdenerwowany stróż doniósł, że wołają o ratunek. Najprawdopodobniej ktoś napadł na repatriantów. Gruszczyński zostawił gości i pobiegł na drugą stronę placu. Był z nim ów stróż, który zeznał później do protokołu, że na schodach natknęli się na rosyjskich żołnierzy. Wyglądało, że rabują. Gruszczyński i jeden ze złodziei strzelali jednocześnie. Obaj padli trupem.
Na temat śmierci wiceprezydenta zapadła zmowa milczenia, a dochodzenie przejęło NKWD. Na podstawie zeznań świadków ujęto dwie osoby. Demonstracyjny pogrzeb żołnierza miał miejsce w Gliwicach. Wiceprezydenta, który na swoim stanowisku pracował zaledwie trzy miesiące, pochowano z honorami w Katowicach. Krótko potem Gutenbergstrasse przemianowano na ul. Tadeusza Gruszczyńskiego.
Tabliczka i tablica
Przez wiele lat mieszkałam przy tej ulicy i za każdym razem, patrząc na tabliczkę z jego nazwiskiem, zastanawiałam się kim był ów tajemniczy T. Gruszczyński. Kiedy wyjaśniła się historia jego śmierci, ucieszyłam się, że wiry historii ominęły małą uliczkę w śródmieściu. Wciąż nazywa się tak, jak w 1945 roku. 10 maja 2015 r. na ścianie w podcieniach zawisła tablica upamiętniająca osobę pierwszego wiceprezydenta i tragiczne wydarzenia sprzed 70 lat.
Zakrwawiony portfel
Ufundowała ją rodzina Gruszczyńskiego, spełniając marzenie jego żony Cecylii. Po zabójstwie męża zamieszkała z córką w Gliwicach, przy Ligonia. Rodzinę Gruszczyńskich i Sojów poznałam podczas niedzielnych uroczystości. Skromnych, ale jakże znaczących. Grzegorz Soja (wnuk Tadeusza i Cecylii, syn Aliny) wspominał nigdy niepoznanego dziadka. – Kiedy zginął, miał 44 lata i życie przed sobą. Wbrew temu, co donoszą oficjalne biogramy, nie należał do partii, był za to aktywnym związkowcem. Czasy, w których przyszło mu żyć i sprawować urząd, były ciężkie i nieobliczalne. W strzelaninie zginął jeden ze złodziei. Do drugiego dziadek nie strzelał, bo tamten był bez broni. Kiedy się odwrócił i miał już wychodzić, oszczędzony przez niego rabuś chwycił broń zabitego kolegi i strzelił dziadkowi w plecy. Prosto w serce. W domu przechowujemy stary zakrwawiony portfel – Grzegorz Soja nie potrafi powiedzieć, jak się u nich znalazł. Po prostu jest. Jedna z nielicznych pamiątek po dziadku.
Chrześniak nie wierzy w żadne wersje
Stefan Kocur, chrześniak Gruszczyńskiego, przyjechał z Sosnowca. Z rodzinnych stron wiceprezydenta. – Chce pani prawdy o śmierci wujka? – pyta zadziornie i nie czekając na odpowiedź, zaczyna opowieść. Nie jest długa, nie jest też zaskakująca. Zdaniem Kocura Tadeusz bronił swojego dobytku, bo napastnicy przyszli akurat do mieszkania wysokiego rangą urzędnika. Podobno mieli już spakowany towar. Doszło do strzelaniny . – I trup – kwituje pan Stefan. Miał wtedy 5 lat, a relację usłyszał od swojego ojca, szwagra Gruszczyńskiego.
Krój Cecylii
Anna Malina z domu Soja jest bardzo podobna do dziadka Tadeusza. Tego ze zdjęcia, które na kilka sekund pokazał mi jego chrześniak Stefan Kocur. Anna mówi, że babcia Cecylia i mama Alina nigdy nie wspominały okoliczności śmierci męża i ojca. Oficjalne wersje głosiły, że Gruszczyński zginął z rąk niemieckich bojówek reakcyjnego podziemia. Bardzo zadbano o to, by nie pojawiła się w obiegu nawet najmniejsza wzmianka, że strzelali Rosjanie – sojusznicy i „przyjaciele”.
Po 10 maja Cecylia musiała uporać się z wieloma problemami. Zdobyć mieszkanie, pracę i zająć się dorastająca córką. Od wnuczki Anny wiem, że bardzo się z Tadeuszem kochali. Ona była przystojną kobietą, za którą oglądało się wielu mężczyzn, on – w typie przedwojennego amanta. Cecylia, z zawodu wysokiej klasy krawcowa, miała pracownię w wilii przy Rybnickiej (tam, gdzie do niedawna mieścił się MDK), potem prowadziła kursy kroju i szycia przy Barlickiego. Opracowała nawet własny sposób kroju ubrań, z powodzeniem stosowany przez inne szkoły i pracownie.
Alina, mama Anny, była absolwentką pierwszego powojennego rocznika gliwickiej politechniki. Skończyła budownictwo, wyszła za mąż za Jana Soję, a po studiach pracowała w Inwestprojekcie. Została dyrektorem biura. Była sumienna i wymagająca, może dlatego wśród pracowników zyskała przydomek „pani Thatcher”. W 2000 roku dostała wylewu, od tego czasu coraz bardziej podupadała na zdrowiu. Zmarła kilka lat później.
Wielka chwila dla rodziny
Tablicę
odsłaniał Stefan Kocur. Przemawiali Grzegorz Soja i Jan Soja,
przedstawiając wnuki i prawnuki. Rodzina czekała na tę chwilę
wiele lat. Pamiętając i licząc, że gliwiczanie też nie
zapomnieli. I rzecz najważniejsza: wypełnili obietnicę daną babci
Cecylii. Żonie Tadeusza. Zabitego przy Gutenbergstrasse.
Małgorzata Lichecka
Komentarze (0) Skomentuj