Z Łukaszem Czujem, zastępcą dyrektora ds. artystycznych Teatru Miejskiego w Gliwicach i reżyserem spektaklu "Miłość w Leningradzie", rozmawia Małgorzata Lichecka.
Chciałabym zaprosić czytelników i widzów w podróż teatralną nie tylko do Leningradu. Wybrałam sobie już nawet przewodnika. Zacznę od plakatu, promującego najnowszą premierę Teatru Miejskiego w Gliwicach. Ciekawie zaaranżowane zdjęcie...
Cały czas poszukujemy linii graficznej - jej kluczowym elementem są fotografie ze spektakli. "Miłość" ma koncertową formę, więc uznaliśmy, że musimy, choć odrobinkę, oddać na plakacie taki klimat. Dla teatru pracują nowe graficzki. Ich pomysły, koncepcje - nowoczesne i czytelne - bardzo mi się podobają. Ewoluuje też nasz repertuar. W poprzednich sezonach przygotowaliśmy tytuły klasyczne, w naszym portfolio mamy "Norę", "Psie serce", "Damy i Huzary", "Romea i Julię" czy "Tramwaj zwany pożądaniem". W trzecim sezonie teatralnym zaproponujemy repertuar współczesny, oparty na już istniejących lub oryginalnych, pisanych na nasze zamówienie, scenariuszach.
Do "Miłości" zaprosił pan aktorów z "Leningradu" z 2009 roku oraz młody gliwicki zespół.
Dla mnie ważne było spotkanie Mariusza Kiljana i Tomka Marsa, aktorów z poprzedniej realizacji, z moim zespołem. Takie zderzenie różnych doświadczeń i estetyk. Pierwszy "Leningrad" robiliśmy dziewięć lat temu, dziś jesteśmy dojrzalsi, inaczej patrzymy na życie. Wrześniowy spektakl będzie nową wersją opowieści o świecie Leningradu, zobaczymy jak zmienili się bohaterowie Tomka i Mariusza: trochę zgorzknieli, są mniej skłonni do spontanicznej, szalonej alkoholowej zabawy. Wódka zeszła na drugi plan, pojawiła się refleksja o przemijaniu, straconych miłościach, o tym, kim są teraz jako mężczyźni. Przez lata ewoluowała też muzyka samego "Leningradu". Sergiej Sznurow, lider grupy, bardzo zmienił sposób muzycznego opowiadania: do zespołu dołączyły kobiety, teksty są dużo bardziej zanurzone w rzeczywistości Rosji putinowskiej. Pokazują świat wszechobecnej konsumpcji, kultu pieniądza. Na scenie w Gliwicach ci nowi Ruscy, mniej wojowniczy, bardziej nastawieni na używanie życia, zderzają się z dawnymi rockmenami. Trzeba pamiętać, że "Leningrad" był zespołem punkowym, anarchicznym, zbuntowanym, zaś Sznurow kontynuował tradycję bardów, artystów niepokornych. Dziś ma klub muzyczny, jest poetą, ale też biznesmenem, stał się więc częścią wielkiego przemysłu rozrywkowego współczesnej Rosji. Stąd nasz spektakl będzie też opowieścią o współczesnej Rosji, o muzyce kultowego zespołu.
Którego emblematem są złote łańcuchy. Myślę, że Sznurow doskonale z nami gra.
Zarabia duże pieniądze, zupełnie inaczej niż w klubowych początkach, kiedy zwyczajnie klepał biedę. Teraz jest artystą bogatym. Po drugie, "Leningrad" nie wydaje już płyt, publikuje klipy na You Tube. Mają po 40 mln odsłon, zarabiając na muzyce duże pieniądze.
Sznurow jest jeszcze banitą, czy całkowicie wchłonął go mainstream?
Wydaje się, że przyjął taktykę kameleona. Kiedy trzeba potrafi się buntować i pisze bardzo złośliwe piosenki. W gliwickim spektaklu wykorzystujemy na przykład "Żal Putina", o biednym i nieszczęśliwym prezydencie Rosji. Putin także jest taktykiem - stosuje wentyle bezpieczeństwa, pozwalając na rozrywkę, nieokiełznaną konsumpcję, więc przemysł muzyczny ma się nieźle. Sznurow do perfekcji opanował balansowanie pomiędzy buntem a wkomponowaniem się w opresyjny system.
Na własnych warunkach?
Myślę, że wszystko robi na "własnych warunkach". To piekielnie zdolny, inteligentny człowiek i artysta. Oczywiście, bardzo umiejętnie wykorzystuje wszystkie możliwości i nowe środki przekazu. Internet jest poza kontrolą, poza cenzurą. Ale w Rosji od wielu lat obowiązuje ustawa o zakazie tzw. mata, czyli używania wulgarnych słów. Które z kolei w twórczości "Leningradu" są na porządku dziennym.
Nachiuzm?
O tak! Bierze się z ducha Petersburga i jest bardzo ważnym składnikiem filozofii Rosjanina. O nachuiźmie znakomicie pisał w "Encyklopedii duszy Rosyjskiej" Wieniedikt Jerofiejew. Sformułowanie "no i chuj" jest w zasadzie podsumowaniem każdej dyskusji, myśli czy pytania.
Michał Chludziński przepięknie, a przede wszystkim trafnie, przetłumaczył teksty piosenek do spektaklu.
Michał jest moim stałym współpracownikiem. Od wielu lat wspólnie podróżujemy przez teatr w różnych odsłonach i faktycznie, przy pierwszym "Leningradzie", podobnie jak teraz, udało mu się niesłychanie trafnie znaleźć językowo- poetycki klucz. W zasadzie to nie tłumaczenia, lecz dużej mierze nowe wersje utworów. W sensie teatralnym, co dla nas szalenie ważne, bardzo dobrze się sprawdzają, oddając różnorodność intelektualną, dowcip, bunt, często ironię, będącą istotą teatralnej narracji.
Trzeba więc wsłuchiwać się w teksty.
Ich czytelność jest niezmiernie ważna, co bywa trudne przy ostrej, rockowej muzyce. Spektakl tworzą piosenki wybrane z olbrzymiego zbioru tekstów Sznurowa. Jeden utwór komentuje drugi, dopowiada, buduje postaci. Na Dużej Scenie wystąpi dziesięciu aktorów czyli dziesięciu bohaterów. Każdy z nich ma na scenie moment na swoją opowieść, na przedstawienie swojego bohatera.
Wspomniał pan o rosyjskim duchu. Wydaje mi się jednak, że Polacy nie do końca go czują.
Bodajże Aksjonow powiedział, że Rosji udała się jedna rzecz- literatura. Jestem z nią od samego początku mojej teatralnej przygody: oberiuci, poeci z lat dwudziestych to mój debiut. Realizowałem Bułhakowa, Gogola, a sięgam do tej literatury, bo jest w niej coś intrygującego, metafizycznego, wręcz dionizyjskiego. W realizacji z 2009 roku mieliśmy euforię libacji, alkohol łączący nasze narody i powodujący uruchamianie się w nas, jak to powiadał Himilsbach, elementu baśniowej rzeczywistości. Muzyka Leningradu często bywa tłem imprez, zaproszeniem do wspólnej zabawy. Bo rytm, szaleństwo, taniec daje wolność. Żadna polityka, prezydenci nie są nam w stanie niczego zabronić, krzyczą tłumy falujące w rytm "Leningradzkich" fraz. Sznurow jest nie tylko znakomitym poetą, ale doskonałym kompozytorem, zaś jego muzyka wciąga, wpada w ucho.
Gitara dookreśla lidera Leningradu, jest wręcz symbolem, niezwykle ważnym dla Rosjanina.
To prawda. Sznurow gra na gitarze klasycznej i elektrycznej. Podobnie szef naszego zespołu muzycznego Remigiusz Hadka. Jak ktoś uważnie przyjrzy się zdjęciom Remika i Sznurowa zobaczy uderzające podobieństwo.
Historie Leningradu z 2009 i 2018 zazębiają się?
Pierwsze spotkania z Tomkiem Marsem rozpoczęliśmy w 2006 roku, później dołączył Mariusz. Po premierze krążyliśmy wokół tego przez długi czas. Wie pani, wchodzenie do tej samej rzeki jest bardzo trudne, zwłaszcza, że tamten spektakl okazał się dużym sukcesem, do dzisiaj jest na deskach i ma status kultowego. Chciałem się trochę od tego uwolnić i poszukać nowych teatralnych tropów. Dlaczego? Z prostej przyczyny: zmieniliśmy się. "Leningrad" i jego piosenki, my, nasze rzeczywistości. Pierwszy skład był męską libacją i światem, w którym faceci rozmawiają o tym, co jest dla nich ważne. W dzisiejszym dominuje kobieca narracja. I ona też „wdarła” się do gliwickiego spektaklu.
Nie boi się pan porównań?
Trudno ścigać się z czymś, co już było. Spektakl z 2009 roku wypełnia niczym nie skrępowana energia, witalność, będącą pochodną naszej witalności. Oglądana na scenie impreza była przedłużeniem tego, jak wtedy żyliśmy. W Krakowie i we Wrocławiu, gdzie powstawał spektakl i w Leningradzie, gdzie szalał Sznurow. Byliśmy młodsi i bardziej nas to kręciło. Jeśli ktoś chce porównywać, niech to robi. Takie prawo widza. My natomiast opowiadamy już inną historię.
Sznurow i Kiljan to dwaj idole.
Mariusz nie do końca utożsamia się z liderem "Leningradu". Postać grana przez Kiljana jest dużo bardziej zdystansowana, ale podobnie jak Sznurow, zatruta Rosją. Przedawkowała dziwne prochy wytworzone z kraju ogromnych kontrastów i równie ogromnego szaleństwa, którego my, w Polsce, nie jesteśmy w stanie sobie nawet wyobrazić. Petersburg to metropolia, czuje się tam i ducha caratu i komuny, a jednocześnie rozpycha się nowa Rosja. Te duchy mieszają się i walczą ze sobą. Rosja to nie kraj, tylko stan umysłu – jak ktoś trafnie powiedział. Oczywiście w Gliwicach pokażemy Rosję na miarę naszej sceny. Co do głównej postaci: Kiljan jest aktorem o niesłychanie dużej skali umiejętności aktorskich i wokalnych, jednym z najlepszych śpiewających aktorów w Polsce, potrafiących interpretować utwory w niebanalny sposób. Jeśli trzeba potrafi „udrzeć ryja”, by po chwili zaśpiewać lirycznie że serce pęka.
Leningrad jako miasto? Symbol? Dekadencka grupa muzyczna? A miłość? Do miasta? Zespołu? Czy w zespole?
Tytuł spektaklu wzięliśmy z piosenki "Katiucha". Padają tam takie słowa: "ciężko jest przysięgać miłość aż po grób, miłość w Leningradzie". Więc tak, miłość do miasta. Ale może i do… narodu. Muzyki. Idei. A może klub, w którym rozgrywa się akcja nazywa się Miłość?
W spektaklu zajdzie się trzydzieści piosenek.
Wspomniana już "Katiucha", lecz w zupełnie innej aranżacji, bo śpiewana przez kobietę, to obok fragmentu piosenki "WWW" jedyny "stary" numer. Pozostałe są nowe.
Dlaczego chciał pan wrócić do Leningradu?
Ciężko nam uwolnić się od miłości...I jestem tego przykładem. Nie mogę uwolnić się od muzyki rockowej. Dla mnie, i myślę, że dla mojego pokolenia, była ekwiwalentem literatury. W latach 80. nie czytało się poezji w tomikach tylko słuchało „poezji” rockowej, w piosenkach Republiki, Mannamu, Perfectu, ale i w tym, co proponował underground - Siekiera czy Dezerter. To była taka nasza literatura śpiewana. I dlatego wróciłem do "Leningradu".
Komentarze (0) Skomentuj