Powiedzieć, że Piotr L. pije, to mało. Powiedzieć, że zamienił mieszkanie w melinę, to nie powiedzieć nic. Sąsiedzi nie pamiętają go trzeźwego, a mieszkanie jest przytuliskiem dla okolicznych lumpów, kloacznych wyziewów i robactwa. Ale to za nim, nie za nimi, stoją: administracja, prawo i porządek.
Dom przy ul. Uszczyka 7 odcina się od otoczenia zaniedbanych familoków i podupadłych kamienic. Z odnowioną bogatą elewacją i zrobioną na nowo klatką nie pasuje do opowieści o Szobiszowicach tonących w wódce i biedzie. Czar pryska między drugim a trzecim piętrem. Już w połowie kondygnacji cień odoru zapowiada szok. Fetor brudu, ekstrementów, zgnilizny uderza z całą siłą powyżej.
Bariery dla smrodu nie stanowią drzwi, bo ich nie ma. Ze szpar w zastępujących je kawałkach dykty wyziera widok zabrudzonego do granic pokoju, w części bez podłogi, ze stertą gratów i dużą kałużą na pierwszym planie, na której pochodzenie wskazuje emanujący z niej smród. W głębi drugie pomieszczenie, z wystającym kawałkiem barłogu. Ściany zryte są wyrwami, może po kablach elektrycznych, może po instalacji wodnej?
Koszmar lokatorów
Schronieniu daleko do mieszkania. Choć w murowanym domu, ma standard lepianki. W środku, wyjątkowo w tej kamienicy, nie ma toalety, a mieszkańcy nie raz znajdowali dowody, że droga do ubikacji na półpiętrze jest dla lokatora zbyt daleka. Mieszkający tu Piotr L. po wrzątek na herbatę puka do sąsiadów, zdarza się, że o drugiej w nocy. O tym, że wyszarpał rurę wodociągową, dowiedzieli się pewnego zimowego poranka, gdy kaskady spłynęły klatką schodową. I przez sufit do mieszkania sąsiada poniżej. Lokatorom, którzy odważyli się zajrzeć w głąb nory, wydawało się, że i po elektrycznych grzejnikach pozostało jedynie wspomnienie z czasu, gdy Piotr L. wchodził do mieszkania wyremontowanego jak spod igły.
- Miasto zadbało o wszystko. Były nowe drzwi, kaloryfery, umywalka, bateria. Gdzie to? Pewnie "upłynnił". Wcześniej lokal był gniazdkiem młodych z dzieckiem. Dbali, płacili. Ale weszli nielegalnie. Dostali eksmisję. I administracja zesłała nam tego… Szkoda słów – opowiada jedna z mieszkanek.
Lokator zjednoczył przeciw sobie wszystkich. Żaden z sąsiadów nie powie o nim dobrego słowa, nikt nie chce mówić pod nazwiskiem. Ze strachu. Jeden boi się, że może jednak pójść w ruch siekiera, której użyciem groził mu Piotr L., gdy zwiedział się, że sąsiad biega ze skargami do administracji. Drugi dobrze pamięta, jak mężczyzna, na złość, zasikał klatkę. Załatwił potrzebę na schodach nie pierwszy i nie ostatni raz, ale wtedy zrobił to celowo, pod drzwiami toalety. To była jego odpowiedź na wezwanie policji. Kolejny wspomina słoiki i butelki wylatujące z okna na ulicę, co przegoniło parkujące samochody przecznicę dalej. Następny – dobrą radę, by trzymać twarz na kłódkę, dopóki ma wszystkie szyby w oknach.
On
Piotr L. pojawił się przy Uszczyka dwa lata temu. Sprowadził się wraz z matką. Mieszkańcy dobrze pamiętają kiedy, bo było to krótko po kapitalnym remoncie kamienicy. Dom należy do wspólnoty, ale lwią część wydatków pokryło miasto, jako największy współwłaściciel.
– Na dokładkę dostaliśmy jego – mówią z goryczą mieszkańcy.
Mężczyzna trafił z przydziału na "socjal". Choć był już znany w dzielnicy, na dobry początek pilnował pozorów, nie brykał. Do zmorzonego alkoholem, nie zawsze kompletnie ubranego, ciała pod drzwiami – które wtedy jeszcze były – i nocnych odgłosów libacji sąsiedzi jakoś przywykli.
- Choć już wtedy często musiałam odwracać głowę dziecka od spotykanych na klatce słaniających się na nogach panów i innych widoków, nie dla jego oczu. Krótką przerwą wytchnienia był jego pobyt za kratami. Gdy wrócił, rozkręcił się na dobre – mówi jedna z lokatorek.
„Jego” mamy okazję zobaczyć z daleka. Idzie przygarbiony, szurając nogami. Chód staruszka, opuchnięta twarz pod grubą warstwą zarostu, łachmany, które ma na sobie – nic nie wskazuje, że mamy przed sobą młodego mężczyznę. Sąsiedzi pamiętają go sprzed dwóch lat, gdy jeszcze wyglądał na swoją trzydziestkę z okładem.
Zmierza w kierunku pobliskiego nowego dyskontu. – Idzie do pracy – komentują. – Tak wygląda jego dzień. Łowi pod sklepami, a wyżebrane pieniądze natychmiast przepija. Kiedyś często wracał z miasta w podpitym towarzystwie. Smród wywiał nawet panów, którzy często zalegali pokotem na schodach, spici do nieprzytomności.
Fetor stężał i wylał się na korytarz, gdy zabrakło kobiecej ręki. – Choć i mama nie wylewała za kołnierz, pilnowała minimum higieny. Spotykaliśmy ją na klatce dźwigającą wiadro wypełnione wiadomo czym. Ale od dłuższego czasu przestaliśmy ją widywać. Czasami mignęła za dyktą – mówią sąsiedzi.
Rozwiązanie zagadki zniknięcia starszej pani nadeszło w pierwszych dniach czerwca wraz karetkami i radiowozem. – Najpierw przyjechał jeden ambulans, potem następny i policja. Posiłki okazały się potrzebne, bo widocznie ratownicy nie byli przygotowani na to, co zastali na miejscu – mówi mieszkanka, która obserwowała sytuację zza firanki. – Widziałam, jak ją wynosili. Żyła, ale była cała w robactwie. Ubranie, nosze, wszystko się ruszało. Kilka dni później dowiedzieliśmy się, że mama Piotra L. nie żyje.
Żaden z lokatorów nie poszedł na pogrzeb. Nawet gdyby któryś chciał, to nie mógł, bo nie było klepsydry.
Administracja ma kaca
Potrzeba było dopiero tragedii, by postawić administrację na nogi. W ślad za informacją policji o zagrożeniu epidemiologicznym zlecono natychmiastową dezynsekcję lokalu i wyposażenia. Nasza interwencja spowodowała, że na miejscu zjawił się wreszcie sanepid. Mieszkańcy twierdzą, że nie raz donosili instytucji o skandalicznych warunkach higienicznych, które ściągnął im na głowę meliniarz. W sanepidzie nie ma jednak śladu po zgłoszeniach.
Chory na alkoholizm Piotr L. oraz jego matka pozostawali na marginesie uwagi służb społecznych. Dla OPS-u byli niewidzialni, bo nie korzystali z jego pomocy. Mężczyznę znają tam tylko stąd, że raz wystawiono zaświadczenie potrzebne do refundacji przez państwo kosztów leczenia. Skora do działania nie była administracja, która ze spokojem znosiła bombardowanie skargami. Pisali nie tylko mieszkańcy. Kartoteka lokalu przy ul. Uszczyka 7 napuchła od notatek z interwencji policji.
- Jasno z nich wynika, że Piotr L. stanowi zagrożenie dla siebie i innych. Człowiek w jego stanie umysłu zdolny jest do wszystkiego. Może na przykład wpaść na pomysł rozpalenia ogniska na środku pokoju. Może też zaprószyć ogień przypadkowo, w stanie zamroczenia. Nie wspomnę już, że ciągłe naruszanie dobrosąsiedzkich norm i regulaminu porządku w budynku to wystarczające powody do podjęcia działań eksmisyjnych. Ten człowiek powinien zostać poddany przymusowemu leczeniu odwykowemu – uważa nadkom. Marek Słomski, rzecznik prasowy gliwickiej policji.
Sytuacji, w której starsza kobieta umiera bez szans na ratunek skądkolwiek, w rynsztokowych warunkach, nie dało się zamieść pod dywan. W OPS słyszymy, że urzędnicy przyjrzą się przypadkowi. Jeżeli będzie taka możliwość, Piotr L. nie pozostanie bez pomocy. Obudziła się też wreszcie administracja.
- Weźmiemy na siebie obowiązek monitorowania stanu sanitarnego mieszkania. Dezynsekcje będą powtarzane w razie potrzeby. Zaproponowaliśmy lokatorowi posprzątanie lokum na nasz koszt ze zbędnych mebli i rzeczy, które są wylęgarnią insektów – przekazuje Bożena Orłowska, prezes ZBM II TBS Gliwice.
Z nory pod śmietnik?
Administracja do tej pory chowała swoją bezradność (bezczynność?) za murem przepisów. Mieszkańcy słyszeli, że lokatorzy „socjalni” są na specjalnych prawach. Że ludzi w trudnym położeniu, nawet jeżeli sprawiają innym uciążliwość, bronią uchwały, ustawy, paragrafy. Że są pod parasolem umowy. Że nie można wyrzucać starszych ludzi pod most. Że były więzień zasługuje na drugą szansę. Że słabszym należy się ochrona. Niespodziewanie te przeszkody ustąpiły.
- Przyjęliśmy wniosek ZBM II TBS o nieprzedłużaniu z tym panem umowy, która wygasa z końcem lipca. Oznacza to, że po tym terminie przystąpimy do procedury eksmisyjnej. Chcemy, by była to eksmisja na bruk, bez prawa do lokalu socjalnego, ale ostatnie słowo należy do sądu – informuje Bożena Kus, dyrektor Zakładu Gospodarki Mieszkaniowej w Gliwicach, który odpowiada za lokale gminy.
Mieszkańcy z ulicy Uszczyka trzymają się tej obietnicy jak ostatniej deski ratunku. Niektórzy już chowają w lodówce szampana na świętowanie dnia, w którym Piotr L. zniknie z ich kamienicy i życia. Ale nie zniknie problem. Trafi wraz z Piotrem L. w następne miejsce, jeżeli tak będzie chciał sąd. A jeżeli ten nie da mu innego dachu nad głową, dojdzie kolejny – człowieka bez domu.
Adam Pikul
AKTUALIZACJA 21.10.2016
Szampan już wypity! Mieszkańcy mają powód do radości, bo ich problem się rozwiązał i to w sposób dość nieoczekiwany. Otóż Piotr L. sam, w obecności urzędników-świadków, zdał gminie mieszkanie i poszedł w świat. Pozwolił też wyrzucić z lokalu wszystko, co w nim zostawił. Co dalej, zadecyduje ZGM - albo mieszkanie stanie się socjalnym, albo docelowym, albo zostanie wystawione na sprzedaż.
Komentarze (0) Skomentuj