Był rok 1991. Na półkach sklepowych pustki. Wtedy to pani Wiesława Średniawa wraz z kilkoma pracującymi na uczelni koleżankami uzgodniła, że w ramach prezentów na różne okazje dawać sobie będą zrzutkowe pieniądze. Tym sposobem to na samym obdarowanym spoczywała konieczność znalezienia dla siebie prezentu. A że Pani Wiesia lubiła srebro, obdarowana biletami płatniczymi NBP wyruszyła do jubilera. To tu trafiła na pierwsze sowy – kolczyki, natenczas rarytas w biżuteryjnym wzornictwie.
Truskawkowa sowa
Jedna z największych sów Pani Wiesławy zdobi drzwi do jej pokoju, nazywanego przez nią z przymrużeniem oka „mniejszym salonem”. Kolor tego ptaka i drobne czarne kreski imitujące upierzenie kojarzą się jednoznacznie, ale po raz pierwszy truskawkową sową nazwał malunek syn Pani Wiesławy. To jedna z 1602 sów kolekcjonerki, choć dane te mogą być już nieaktualne. W poniedziałek Pani Wiesława miała imieniny, jej zbiory mogły się zatem powiększyć o kolejne podarowane sowy. Bo większość z nich nasza gospodyni otrzymała w prezencie – od studentów z uczelni, na której pracowała, przyjaciół, osób nieznajomych zafascynowanych jej pasją i – te najcenniejsze – od syna.
Kolczyki z 1991 roku były pierwsze. Do nich dołączył wisiorek i bransoletka. Po dwóch latach dla wszystkich osób, które znały Panią Wiesławę, było już jasne, jakim prezentem najlepiej ją obdarzyć.
- Nigdy o nie nie prosiłam, a zawsze dostawałam. Moja kolekcja to dzieło moich przyjaciół, rodziny, ich przyjaciół i znajomych. Ale też zupełnie obcych ludzi. Przed wystawą w Bibliotece Miejskiej na Sikorniku, która miała miejsce w listopadzie, na dziale dziecięcym podszedł do mnie dziadek z wnuczkiem i przyniósł żółty zaparzacz do herbaty w kształcie sowy – opowiada Pani Wiesława z delikatnym wzruszeniem.
Pośród ponad 1600 sów, które posiada, tylko ok. 200 kupiła sobie sama. Większość jej kolekcji to podarki i to niemal z całego świata!
Brakuje tylko sów z Australii, Arktyki i Antarktydy
- śmieje się Pani Wiesława. Na dowód pokazuje mi konkretne eksponaty ze swoich zbiorów. Sowy z Afryki, Ukrainy, Irlandii, Austrii, Włoch, Rumunii, Chile, Kolumbii… Lista nazw geograficznych zdaje się nie mieć końca.
- O, ta zielona to Japonka. Dostałam ją od doktoranta, który pojechał do tego kraju na staż. To jest Bułgarka, a ta jest z Danii. Tu mamy sowę z Peru, a ta brązowa jest z Madagaskaru – wylicza kolekcjonerka. – A tu jest pióro sowy uszatej. Dostałam je od przyjaciół mojego syna – mówi.
Niektóre kolorowe, inne misternie wykonane haftem lub koronką. Malowane, wyszywane, makatki, guziki, figurki z drewna, bursztynu i gipsu – pomyślcie o dowolnej technice, w której może być wykonana sowa, a na pewno znajdziecie taką w kolekcji Pani Wiesławy. Bogaty zbiór zajmuje dwa pokoje, przedpokój i kuchnię. Nie wszystkie sowy są wystawione – niektóre, z braku miejsca, czekają na swój czas w kartonie.
Ale cudów, cudeniek przyciągających wzrok w tym prywatnym domowym muzeum znajdziemy więcej. Są zdjęcia z czasów, gdy Pani Wiesława prowadziła stowarzyszenie Światła Rampy i blisko współpracowała z Gliwickim Teatrem Muzycznym. Jest też ściana arabska. Wiszą na niej pamiątki po przyjaciołach, którzy dekady temu studiowali na Politechnice Śląskiej w ramach „pomocy dla Trzeciego Świata”. Spotykali się często w domu Pani Wiesławy, jej syna traktując jak brata. Zresztą, młodzież zawsze garnęła się do tej pełnej energii kobiety. Przychodzili przyjaciele syna, studenci, harcerze. W podziękowaniu za serdeczność i gościnę zostawiali… sowy.
O sowach wie wiele
Gdy oprowadza gości po swoich wystawach – również tej we własnym domu - padają pytania o sowy. Na to właścicielka kolekcji musi być przygotowana. I jest – ma zbiór książek, informacje czerpie także z Internetu. W swoich zbiorach ma też tablice edukacyjnie, które są cennym nośnikiem wiedzy zwłaszcza dla młodych ludzi.
- Zacznę od prostego pytania: jakie gatunki sowy występują w Polsce? – przeprowadzam swój mały egzamin.
- Puchacz, sowa uszata, płomykówka, puszczyk mszarny, sóweczka, sowa błotna, pójdźka czyli sowa Ateny – wylicza moja gospodyni bez zająknięcia.
- A dlaczego sowy uważane są za mądre? – kontynuuję przepytywanie.
- Tego chyba nikt nie wie, a niektórzy twierdzą nawet, że sowy są niemądre – śmieje się Pani Wiesława. – Myślę, że przypisywana im mądrość wynika z faktu, że nikt ich przez wieki nie poznał, wszyscy się ich bali. Nocne pohukiwanie sowy zwiastować miało czyjąś śmierć. Pójdźka swoją nazwę zawdzięcza temu, że zgodnie z wierzeniami miała wołać „pójdź, pójdź na cmentarz”. Również Indianie w Ameryce Północnej utożsamiali sowę ze znakiem śmierci. Ale wie Pani, moje sowy są całkiem inne. Przyjazne. Nikomu nie wyrządzą krzywdy – dodaje kolekcjonerka ze śmiechem.
Z sów przenoszę wzrok na jej kota, 18-letniego Tenorka. Szare kocisko domaga się uwagi – donośnie miauczy, aż w końcu wskakuje na kolana właścicielki. W tym domu kocha się zwierzęta – jak w piosence z tekstem Marii Terlikowskiej „I kudłate i łaciate, pręgowane i skrzydlate. Te, co skaczą i fruwają…”
Adriana Urgacz-Kuźniak
Komentarze (0) Skomentuj