Kolejna, czternasta, szkolna ekspedycja za nami. Tym razem młodzi  podróżnicy, ponownie w historii przedsięwzięcia, dotarli do Indii. Po raz pierwszy organizatorem wyprawy było stowarzyszenie Carpe Diem z Gliwic. 
Po przygody w krainie maharadżów wyruszyło dziewięcioro uczniów Zespołu Szkolno-Przedszkolnego z Pilchowic oraz trzy dziewczyny z Zespołu Szkół im. I. J. Paderewskiego w Knurowie. Wyprawę rozpoczęto 20 stycznia, by po 18 dniach wrócić do domów. Swoimi wrażeniami z podróży dzieli się Nikola Pieczka. Przeczytajcie, jak Indie zapamiętała młoda globtroterka.

Na spotkanie z przygodą wyruszyliśmy 20 stycznia nad ranem, pociągiem z Katowic do Warszawy. W Delhi wylądowaliśmy, z przerwą na przesiadkę w Helsinkach, po 24 godzinach. Indie przywitały nas hałasem i niecodzienną wonią, Na ulicach wokół lotniska darły się klaksony, wokół leżały góry śmieci. Pierwszy szok.

Jaipur


Do Jaipur, początkowego punktu trasy, dostaliśmy się autobusem, bo taksówki były bardzo drogie. Podróż trwała sześć godzin. Część miejsc była leżąca. Chociaż autobus zapełnił się już na pierwszym przystanku, kierowca pakował ludzi na każdym kolejnym. W pewnej chwili na miejscach przeznaczonych dla dwóch osób siedziało pięć. Żeby było weselej, koncert na bębenkach dał grajek.

Kolejny dzień rozpoczęliśmy od zwiedzania Starego (Różowego) Miasta. Ale najpierw  typowe śniadanie, czyli thali - zestaw różnych dań w małych miseczkach, podawanych z ryżem i chapati (plackami) oraz tradycyjną indyjską sałatką z cebuli i limonki.
W pamięci został spacer uliczkami pełnymi stoisk z tekstyliami, riksz, słoni, wielbłądów i krów. Przed Hawa Mahal, czyli Pałacem Wiatrów, natknęliśmy się na słonia, którego właściciel przyjechał zrobić zakupy. Niesamowite wrażenie zrobiła władza człowieka nad tak wielkim zwierzęciem. Właściciel zszedł po jego tylnej nodze, a gdy wrócił, słoń położył się na komendę, by łatwiej było zapakować sprawunki.

W Pałacu Miejskim znaleźliśmy dwie największe srebrne wazy na świecie, wpisane na listę rekordów Guinnessa. Po południu wybraliśmy się do monumentalnego Fortu Amber, gdzie pierwszy zobaczyliśmy, jakimi psotnikami mogą być małpy (wywróciły motocykl i oderwały lampę). Mogliśmy też przez chwilę poczuć się niczym gwiazdy Hollywood, bo każdy chciał zrobić sobie z nami zdjęcie. W drodze powrotnej zaproszono nas na tradycyjną herbatę (Masala Tea), bardzo słodką, ale smaczną.

Taj Mahal

Kolejna podróż autobusem. Za oknami krowy odpoczywały na środku ulicy. Nie wychylaliśmy się - ciężarówki mijały nas „na ,lusterka”.
Agra, jeden z siedmiu cudów świata, do najczystszych miast nie należy. To duży przemysłowy ośrodek. A obok dymiących fabryk z XXI wieku  - szkoła i podróż kilka stuleci wstecz. Dzieci w różnym wieku uczyły się w jednym pomieszczeniu, z dziurą w dachu, a do ogrzewania służył kosz z ogniem.
Przed wejściem do Taj Mahal przeszliśmy szczegółową kontrolę. Obiekt to  mauzoleum, nie można wnosić jedzenia, napojów i… flag. Taj Mahal wyglądał równie imponująco jak na zdjęciach. Marmurowe wnętrza również niesamowite. Każdy z nas zapamięta ten dzień do końca życia...

Ambala


Przed nami najdłuższy odcinek trasy – 0,5 tys. km. Jechaliśmy do Ambali z nietypowego powodu: wykorzystać zaproszenie od znajomych mamy Mileny, uczestniczki wyprawy. Pomimo późnej pory przywitali nas w komplecie, kolacją. Następnego dnia wzięliśmy dział w Święcie Republiki i podziwialiśmy lokalnych tancerzy. A potem sami robiliśmy za celebrytów – czekała nas sesja za sesją, z widzami i artystami. Sobota to z kolei maraton odwiedzin u poznanych dzień wcześniej rodzin. Rytuał – powitanie, jedzenie, pokaz albumu ślubnego, pamiątkowe zdjęcie przed domem. To bardzo ważne – dom jest oznaką materialnego statusu, symbolem bogactwa.

W niedzielę nadzwyczajna atrakcja, zwłaszcza dla damskiej części grupy – tradycyjne hinduskie wesele! Przygotowania rozpoczęły się z samego rana wizytą kupców, którzy przywieźli dziewczynom hinduskie bransoletki. Potem czas na makijaż, kolorowe suknie, tatuaże z henny. Chłopcy też dostali tradycyjne stroje. Wyglądali w nich śmiesznie, bo ubranie przypominało połączenie tuniki z getrami. Ślub był również niepowtarzalną okazją, by odwiedzić świątynię Sikhów, bo tego wyznania była para młoda. Wesele zakończyło się bardzo szybko. Po zabawie, ok. godziny 16.00, gdyż pani młoda musiała być odprowadzana do domu męża. Wieczorem kuchnia należała do nas. W podziękowaniu przygotowaliśmy klasyczne polskie dania -  żurek, pierogi ruskie, kluski śląskie, a na deser trójwarstwową galaretkę. Gospodarzom najbardziej smakowała zupa i deser. 

Ostatnie godziny w Ambali spędziliśmy w prywatnej szkole Ambala Cannt. Ku naszemu zdziwieniu uczniowie czekali na nas na zewnątrz, aby wspólnie odmówić poranną modlitwę. W szkole prywatnej, inaczej niż w publicznej, wszystkie lekcje prowadzone są języku angielskim, poza nauką tutejszego języka hindi. Dzieci rozpoczynają naukę dużo wcześniej niż w Polsce i w wieku pięciu lat płynnie mówią po angielsku oraz mnożą do stu. Prywatna szkoła nie jest tania - kosztuje 50 dolarów miesięcznie.

Chandigarh, Hardiwar


Następny przystanek - Chandigarh. Szok porównywalny z tym powitalnym: czystość i porządek! Totalne przeciwieństwo reszty Indii. Wszystkie ulice leżą do siebie równolegle. Były i inne niespodzianki, jak skalny ogród, który powstał z resztek 50 zniszczonych wiosek. Posiada piękne wodospady, rzeźby, tysiące korytarzy, jednak największą atrakcją są huśtawki linowe, zawieszone na łukach skalnych. Kolejny punkt podróży – Hardiwar, miasto leżące u stóp Himalajów. Zaczęliśmy kręcić nasz reportaż, który ma odpowiedzieć na zasadniczy cel podróży - dlaczego święte krowy są święte?

Przez miasto przepływa Ganges i mieliśmy nadzieję zobaczyć kolejny po weselu obrządek, tym razem związany z pochówkiem. Ale zamiast rytuału palenia zwłok palone były tylko zioła w hołdzie zmarłym. Żeby zbliżyć się do ogniska,  musieliśmy ściągnąć buty. Marmurowe schody prowadzące do rzeki (zwane ghatami) były tak brudne, że skarpetki po kilku krokach nadawały się do  wyrzucenia.
1 luty - dzień medytacji i jazdy w 14 osób minibusem. Miasto przywitało nas  zapachem kadzideł, a stragany przyciągnęły całą ekipę niskimi cenami spodni. Jak się okazało – zakup jak najbardziej na miejscu. Aby wejść do świątyni Mansa Dewi,  trzeba mieć zakryte kolana.

A potem – bliskie spotkania z fauną. Małpki, które obsiadły most przed wejściem do świątyni, poczęstowaliśmy resztkami fistaszek. Dla zwierząt była to prawdziwa uczta. Musieliśmy tylko pilnować okularów, bo małpki są niezłymi  rabusiami. Uważać też trzeba było na krowy, które atakowały koleżanki z grupy. Na koniec wyjechaliśmy kolejką linową na szczyt świątyni bogini spełniającej życzenia.

Delhi

Pociąg do Delhi mieliśmy wcześnie rano. Na dworcu panował typowo indyjski bałagan. Na tablicy wyświetlony był odjazd z platformy A1, tymczasem pociąg ruszał z peronu numer 4. Plecaki w dłoń i biegiem. Ledwo zdążyliśmy. W pociągu zapach Indii, czyli pachniał nie bardzo przyjemnie.
W Delhi czekała na nas kolejna rodzina. Po trzech kilometrach marszu w upale, z ciężkimi plecakami, obdartymi nogami, część wycieczki miała dość. Udało się nam skontaktować z gospodarzem. Przyjechał po nas samochodem. Na szczęście, bo jak się okazało, mieszkał po drugiej stronie parku, czyli jakieś siedem kilometrów od miejsca naszego postoju. Po przekroczeniu progu mieszkania stanęliśmy jak wryci. W środku było ładnie i schludnie, lepiej niż w niejednym hotelu.

Przed nami ostatnie dni podróży. W pierwszej kolejności zwiedziliśmy Czerwony Fort i starówkę, przy okazji robiąc porządne zakupy na Main Bazar. Wieczorem czekała  kolacja i – oczywiście - oglądanie albumu ślubnego.
Na koniec pobytu zostawiliśmy sobie m.in. świątynię Aksardham - boską i wieczną siedzibę Boga najwyższego. Niestety, nie można było robić zdjęć, dlatego 20 tys. (!)  pięknych rzeźb mogliśmy przechować tylko w pamięci. Program na ostatni dzień wypełniło jeszcze zwiedzanie Świątyni Lotosu, zbudowanej z 27 marmurowych „płatków”. W środku panowała cisza doskonała, ochrona pilnowała, aby turyści nie zakłócali bożego spokoju. I wreszcie pomnik Mahatmy Ghandiego oraz poświęcone mu muzeum, a na koniec obowiązkowy punkt dla turysty: India Gate - Brama Indii. To łuk – pomnik ku czci poległych indyjskich żołnierzy.

A potem już tylko powrót do domu.

wysłuchał: Adam Pikul

               

Galeria

wstecz

Komentarze (0) Skomentuj