Przez trzy lata zaprzyjaźnialiśmy się z publicznością, pokazywaliśmy, że przy Nowym Świecie jest teatr dramatyczny, przyzwyczajaliśmy widzów do repertuaru, nie sięgając po łatwe tytuły komercyjne, jednocześnie ucząc różnych konwencji, sposobów myślenia, ale też ucząc siebie.   
Z Łukaszem Czujem, zastępcą dyrektora ds. artystycznych Teatru Miejskiego w Gliwicach, rozmawia Małgorzata Lichecka. 

Dwadzieścia dwie premiery. Czy to dobry wynik dla młodego Teatru Miejskiego w Gliwicach? 

Porównując do innych, powiedziałbym: bardzo dobry - średnio jedna premiera w miesiącu na Dużej lub Małej Scenie. 

Teatr wszedł w trzeci sezon. Próbował pan różnych gatunków, gościła klasyka i współczesne dramaty, farsy. Czy już wiadomo, w którą stronę podąża gliwicka scena? 

Przez trzy lata zaprzyjaźnialiśmy się z publicznością, pokazywaliśmy, że przy Nowym Świecie jest teatr dramatyczny, przyzwyczajaliśmy widzów do repertuaru, sięgając nie po łatwe tytuły komercyjne, jednocześnie ucząc różnych konwencji, sposobów myślenia, ale też ucząc siebie. Gliwicki zespół jest młody, zaś praca w teatrze była dla niego przyspieszonym kursem scenicznego dojrzewania, rodzajem szkoły teatralnej bis, w brutalnych realiach funkcjonowania wobec widza. Jesteśmy największym pracodawcą dla młodych aktorów w Polsce. W naszych spektaklach gra ponad 70 wykonawców. 

Nie uniknęliśmy oczywiście błędów, ale od tego się w teatrze nie ucieknie, a kto twierdzi że tak, zwyczajnie kłamie. Staramy się domknąć program, który zaprezentowałem w maju 2016 roku, dotyczący stworzenia teatru miejskiego nieunikającego trudnych współczesnych tematów. Świadczą o tym choćby „Tramwaj zwany pożądaniem”, „Miłość w Leningradzie”, „Najmrodzki, czyli dawno temu w Gliwicach”, „Tchnienie” czy ostatnia nasza premiera „Wieczór kawalerski” - sztuka na oddech, gdyż bardzo zależało mi na tym, by zespół poczuł, jak wymagającym gatunkiem scenicznym jest farsa. 

Właśnie rozpoczęliśmy próby do „Miasta we krwi” - dużego widowiska scenicznego według kronik królewskich Williama Szekspira, w reżyserii Jacka Głomba. Premierę zaplanowaliśmy  na 17 maja 2019 w Ruinach Teatru Victoria. Tym samym uruchamiamy trzecią scenę naszego teatru, wkraczając w nową przestrzeń, zarazem kontynuując myśl, którą w tym sezonie chciałem szczególnie uwypuklić - odwoływanie się do lokalności. Ruiny, ich historyczna przestrzeń, stanowią ważny kontekst widowiska. „Miasto we krwi” będzie jednak przede wszystkim opowiedzianą słowami Szekspira współczesną, bardzo mocno polityczną, historią walki o władzę, o zderzeniu ludzkich namiętności.

Trzy lata to dość czasu na weryfikację zamierzeń?

Tak i nie. Na pewno stworzyliśmy szkielet narracji teatralnej. Istotne są w nim dwa elementy: uzyskanie porozumienia z publicznością – wszystkie spektakle gramy przy pełnej widowni, także na Dużej Scenie, przyjeżdża do nas wielu gości spoza Gliwic. O tym teatrze zaczyna się mówić, pojawiło się bardzo dużo dobrych recenzji, otrzymujemy zaproszenia na prestiżowe festiwale – lada moment jedziemy z „Miłością w Leningradzie” do Wrocławia na Festiwal Piosenki Aktorskiej, właśnie przyszło zaproszenie na jesień z Międzynarodowych Konfrontacji Teatralnych w Lublinie. Mamy poczucie, że nasza ciężka praca przynosi dobre efekty, co jest szczególnie motywujące dla zespołu aktorskiego. Powiedziałbym nawet, że daje grupie poczucie euforii. To fantastyczne, gdy spektakle kończą się owacjami na stojąco, a w kuluarach ludzie chcą o nich rozmawiać.

Tak jak o „Najmrodzkim”?

Zależało mi, żeby w sferze naszych zainteresowań znalazła się opowieść o gliwickim bohaterze, niekoniecznie pozytywnym, po prostu bohaterze. O teatrze rozmawia się więc w miejscach nieoczywistych - u fryzjera, w sklepie. Aktorzy są rozpoznawani, ludzie zagadują do nich, a na spektakl przychodzą dawni koledzy Zdzicha Najmrodzkiego.

Bardzo ciężko pracujecie na markę, coraz częściej i lepiej mówi się o was.

Każdy przychylny głos ma znaczenie. Jesteśmy obecni w mieście, stajemy się częścią jego życia. Jedyny teatr w mieście to nie tylko miejsce rozrywki dla jego mieszkańców, według mnie może też być ambasadorem miasta poza jego granicami. Budować markę Gliwic. 

Mówił pan o wpadkach. Czy chodzi o „Józka, który grał bigbeat” i „Wszechogarniająco”?

„Józek” był jednym z pierwszych spektakli. Miał różne opinie - jednym się podobał, innym zupełnie nie. Uważam, że w teatrze trzeba odważyć się wpuścić debiutanta, zaryzykować całkiem nowym tekstem. Tak samo było w wypadku powstawania „Najmrodzkiego”. Dziś możemy odetchnąć i powiedzieć: mamy fantastyczne epickie widowisko. Ale do dnia premiery nie było wiadomo, czy się uda. Dzięki wcześniejszym doświadczeniom nie baliśmy się sięgać po różne formy. 

Podjęliśmy ryzyko, lecz w teatrze tak trzeba. Ewidentną wpadką było „Wszechogarniająco”, a raczej to, że dopuściliśmy do premiery w sytuacji niedyspozycji aktorek. To minusy koprodukcji i napiętych terminów. Dość bolesne doświadczenie pokazało jedną rzecz: budując repertuar, zakładałem bazowanie na własnym zespole, ale też wspomaganie się dobrymi nazwiskami, kooperując z Warszawą czy innymi scenami. Dość szybko doszliśmy jednak do wniosku, że nie potrzebujemy posiłkowania się „gwiazdami”, choć oczywiście jesteśmy skazani na współpracę z aktorami gościnnymi. 

Dlatego wymyśliłem hybrydową formułę: mały stały zespół uzupełniany przy poszczególnych projektach gośćmi, niekoniecznie teatralnymi celebrytami. Poszukujemy utalentowanych wykonawców, którzy wejdą w pracę z pełnym zaangażowaniem. Tak było w „Miłości w Leningradzie” z Mariuszem Kiljanem i Tomkiem Marsem czy w „Najmrodzkim” z Mariuszem Ostrowskim. Szalenie istotna jest relacja w zespole, dlatego staram się pracować z przyjaciółmi. Dobrze się rozumiemy, nawet gdy pojawiają się konflikty. W teatrze, choć jest on zbudowany na iluzji, strasznie źle się oszukuje. Widownia natychmiast wyczuwa, gdy chce się ją nabrać na błyskotki. 

Czy nastąpi stabilizacja afisza, bo są tytuły, które pojawiają się na krótko i wracają na krótko? 

To paradoks intensywnej produkcji: nowy tytuł wypycha stary. Zależało mi, żeby publiczność zobaczyła aktorów w różnych wcieleniach. Pytanie, co dalej, bo szykuje się wiele zmian.

Jakich?

Moja umowa kończy się 30 czerwca 2019 r. Planuję pracę teatru do tego momentu. 

Czy to oznacza, że nie przedłużą panu umowy?

W Teatrze Miejskim dyrektora artystycznego wybiera dyrektor naczelny. W 2016 roku Grzegorz Krawczyk zdecydował się na mnie. Zaczęliśmy pracować i doszliśmy do obecnego punktu. Czyli końca mojego kontraktu. Dyrektor naczelny zdecydował go nie przedłużać. 

A dlaczego? 

Nie usłyszałem żadnego racjonalnego powodu. Teatr jest w dobrej formie artystycznej i finansowej. Jest publiczność. Stara sportowa zasada głosi, że zwycięskiego składu się nie zmienia. Zwłaszcza, że teatr to nie tylko budynek, ale też rodzaj delikatnej międzyludzkiej materii, ducha zespołu, który buduje się długo, lecz można go stracić bardzo szybko. 

Zmiana dyrektora artystycznego to oczywiście część teatralnego życia, jednak w przypadku gliwickiej sceny, kiedy wciąż jeszcze musimy naszą pozycję umacniać, jest bardzo ryzykowna. Budowałem ten zespół od początku i układałem dla niego zadania, stopniowo realizując kolejne punkty programu z 2016 roku. W teatrze efekty można zobaczyć po jakimś czasie. Ale dyrektor naczelny ma inny pomysł na naszą scenę. Dla mnie ważne, by sezon zamknąć w kształcie programowym, jaki sobie założyłem.  

To w zasadzie żegna się pan ze sceną.

Tak. 

Nie z własnej woli. 

Mam duże doświadczenie reżyserskie, od 22 lat pracuję w różnych zawodowych teatrach, widziałem bardzo wiele, pracowałem z wieloma dyrektorami, jak Krystyna Meissner, Jacek Głomb, Dariusz Miłkowski, Jerzy Fedorowicz czy Wojciech Kępczyński. Widziałem zespoły w różnych stanach - teatry rozwijające się i te w fazie schyłkowej. Jedna rzecz jest niesłychanie trudna – żadna zmiana dyrekcji artystycznej nie pozostaje bez wpływu na kształt teatru. Bo trzeba pamiętać, że każda scena musi mieć jasno określony kierunek, tematy, po które się sięga z reżyserami, sposób myślenia o repertuarze… 

Przez te intensywne trzy sezony przeżyłem najbardziej niezwykłą teatralną podróż swojego życia. Jestem niesłychanie dumny ze swojego zespołu, aktorów, pracowników technicznych, pracowni. Widać, jak rozwijają się i zmieniają ze spektaklu na spektakl, jak teatr dojrzewa. Dla mnie najważniejsza jest jednak sprawa, opowieść, z jaką wybieramy się do widza. Zależało mi, aby Teatr Miejski sięgał po różne ważne tematy, ale też coraz mocniej i wyraźniej sięgał do lokalnej tożsamości. Jest wiele gliwickich historii do opowiedzenia, jest wiele miejsc w przestrzeni miejskiej, w których teatr mógłby zaistnieć, wyjść poza mury swojego budynku, zaprosić publiczność do nietypowych miejsc, zaskoczyć nową formą, ale to już temat na zupełnie inną opowieść. Niezależnie od wszystkiego gorąco zapraszam na nasze spektakle. Naprawdę warto bywać w Teatrze Miejskim.

wstecz

Komentarze (0) Skomentuj