Z ks. biskupem Gerardem Kuszem rozmawiamy o jego świętowaniu narodzin Księcia Pokoju w dniach wojny i przesłaniu Jezusa na nasze niespokojne czasy.
Pamięta ksiądz biskup, kiedy ostatni raz przyszedł do niego św. Mikołaj?
Przychodził dość długo, bo aż do roku mojej pierwszej komunii świętej. Przestał, bo został zdekonspirowany – ciocię, która udawała świętego, zdradziły kozaki na nogach. Po moim pytaniu, co to za Mikołaj, co nosi buty cioci, więcej się już nie pojawił. Takie to były czasy, że kobiety musiały odgrywać rolę mężczyzn, bo ich mężowie, bracia, ojcowie, jak mój tato, przebywali w sowieckiej niewoli. Ale wracając do wątku – aniołki i diabełki towarzyszące Mikołajowi, czyli moi koledzy ze wsi, odwiedzali nas jeszcze długo. Prezenty, również te pod choinkę, nie były bogate. Cieszyliśmy się każdym ciastkiem, cukierkiem, piernikiem, bo słodycze były czymś wyjątkowym. Czasami dostawało się dary z paczek amerykańskiej pomocy UNRA.
Tato szczęśliwie wrócił?
Po trzech latach. Rosjanie wywieźli go w styczniu 1945, wrócił wiosną 1947. Gdy stanął w progu, nie rozpoznałem go w zarośniętym, opuchniętym mężczyźnie. Długo dochodził do siebie, leczony ziołami, dokarmiany. Jak się okazało, trafił do obozu pracy w Dniepropietrowsku na Ukrainie. Przeżył, bo był stolarzem. Był chroniony, bo komendant potrzebował kogoś do reperowania mebli, a żona komendanta go dokarmiała.
Ale zdarzyło się, że trafił na 24 godziny do karceru. Cela w zimnej piwnicy służyła jednocześnie i za magazyn, i tymczasową kostnicę. Tato, żeby choć trochę uciec przed chłodem, schował się do trzymanej tam trumny. Wyszedł z niej, obudzony głosami kucharek, które przyszły bladym świtem po warzywa. Niemalże padły trupem.
Tato miał dużo szczęścia. Z naszej rodzinnej wsi, Dziergowic pod Koźlem, wywieziono praktycznie wszystkich mężczyzn. Wróciła z nich połowa. Część została w ówczesnej NRD, dokąd z zesłania kierowano Ślązaków jako „Niemców”. Tato dużą część drogi, aż do Wrocławia, pokonał pieszo. Wigilię 1947 zapamiętałem jako najradośniejszą w moim życiu. Wyjątkowe było w niej również to, że po raz pierwszy poszliśmy w komplecie na pasterkę. Wcześniej, zanim zabrali ojca, byłem za mały na nocną mszę. A potem zabrakło go przy mnie.
Dzieciątko z okazji powrotu taty przygotowało coś ekstra?
Z prezentami nadal było krucho, ale najważniejsze, że znów mieliśmy siebie. Zniknął wreszcie niepokój, co z „nim’. Pamiętam takie obrazki. Mam pięć lat, jesteśmy całą rodziną w domu cioci, gdzie się urodziłem i wychowałem, i wypatrujemy pierwszej gwiazdki, zastanawiając się, co też przyniesie światu, nam. A tam za oknem huk armat i bomb, warkot samolotów, łuna z płonącej fabryki azotów w Koźlu. Pośród szalejącej pożogi związane z pierwszą gwiazdką życzenia otrzymywania dobra i unikania zła nabrały szczególnej mocy. Światło z nieba było wtedy dla nas znakiem nadziei, zapowiedzią przyjścia Księcia Pokoju.
Święta Bożego Narodzenia kojarzą się nam z niewinnym, beztroskim czasem dzieciństwa. Ksiądz biskup nie ma powodów, żeby do nich wracać.
To był dziwny czas, w którym radość dzieciństwa mieszała się z cierpieniem, z okrucieństwem wojny. Okropna była ta konfrontacja dziecka ze złem, mającym konkretną twarz. Byłem świadkiem rzezi. Rosjanie ginęli masowo. Na ulicach leżały zwłoki żołnierzy, niemal samych młodych mężczyzn, chłopców. Wojna zabrała mi krewnych, bliskich tracili moi koledzy. Ale jednocześnie nie brakowało wzruszających, pełnych rodzinnego ciepła chwil. Czasu spędzonego na wspólnym przygotowywaniu ozdób choinkowych, strojeniu drzewka przyniesionego przez sąsiada z pobliskiego lasu.
Po powrocie taty zawsze wspólnie wieszaliśmy bombki. Pamiętam, że raz tak zapomnieliśmy się w zabawie nakręcaną kolejką, iż do porządku musiała nas przywołać mama. Dorośli starali się nas chronić, osłodzić grozę. Na przykład na zabawkach – najczęściej były to drewniane figurki, jak konie, rycerze czy właśnie ciuchcie – nigdy mi nie zbywało. Dbał o to tata. Mama z kolei pamiętała, żeby zabrać cały ten majdan, gdy musieliśmy uciekać do lasu.
Było to zimą 1945. Odra stanowiła linię frontu, a Rosjanie zarządzili ewakuację. W naszym domu mieściła się komendantura. Sołdaci darzyli mnie wręcz ojcowską troską. Dali pojeździć na koniu, przyprowadzili krowę, bo „malczik musi pić mleko”. „Pożyczoną” od sąsiadki krasulę mama zwróciła, gdy tylko „dobrodzieje” opuścili wioskę. A z kolei ich koledzy zabrali mi ojca.
Tak, to był dziwny czas. Te doświadczenia wciąż we mnie tkwią. Mocno przeżywam każdą wiadomość o wojnie. Te obrazki z Syrii, Ukrainy, z przepełnionych dziećmi obozów dla uchodźców, kojarzą mi się z własnym dzieciństwem.
Te niepokoje nie dotykają nas bezpośrednio. Europa dostała bolesną lekcję historii i dmucha na zimne, żeby historia się nie powtórzyła. Przychodząc do nas, Jezus trafi do sytej, bezpiecznej części świata. Co ma nam do przekazania?
To samo, co reszcie – przesłanie pokoju, pokoju i jeszcze raz pokoju. Ludzie nie zdają sobie sprawy, jak łatwo wzniecić ogień nienawiści. Dlatego z okazji zbliżających się świąt życzmy sobie, żeby nie dać się porwać amokowi ciemności i zła. Żeby do głosu doszło to, co łączyło ludzi po wojnie, na czym wyrósł fundament wspólnej, zjednoczonej Europy – życzliwość, usłużność, wzajemna pomoc.
Pokój i wojna mają początek w ludzkim sercu. Módlmy się więc, żeby pokój zagościł w naszych sumieniach i naszych rodzinach. Bierzmy przykład ze św. Józefa, który jest liturgicznym patronem roku 2018. Ten ubogi, prosty cieśla może być wzorem ojca i głowy rodziny. Był oparciem dla małego Jezusa, ostoją jego bezpiecznych, spokojnych lat dzieciństwa i młodości.
Módlmy się o zachowanie świata bez wojen i nienawiści.
rozmawiał: Adam Pikul
Komentarze (0) Skomentuj