Tylko w ciągu tego roku przejechał na rowerze 17 tysięcy kilometrów, a chce dobić do dwudziestu. Od trzech lat praktycznie nie schodzi z jednośladu, przemierzając każdego dnia po 50, 60 km. Bicyklem jeździ do pracy, a jakby tego było mało, popołudniami znów na niego wsiada. I nie ma znaczenia palące słońce, deszcz czy trzaskający mróz. Piątek, świątek czy niedziela. Dla Krzysztofa Łoazy, 44-letniego pyskowiczanina, rower to pasja. W tym roku przejechał trasę Pyskowice – Hel.
Na co dzień pracuje w łabędzkim Bumarze. Przez lata wiódł życie leniwe. -
Rano do roboty samochodem, potem obiad, kanapa, telewizor. No i 110
kilogramów pojawiło się na wadze – wspomina. - Zacząłem szukać sposobów
na zrzucenie zbędnej masy. Wsiadłem na rower. Na początku jeździłem do
pracy, jakieś sześć kilometrów w jedną stronę. Potem coraz częściej, aż w
końcu... wylądowałem w szpitalu. Omijałem innego cyklistę i tak
niefortunnie upadłem, że złamałem rękę. Rok byłem na chorobowym.
Po pobycie w sanatorium zdecydował, że będzie walczył z własnymi słabościami i pokonywał bariery. Zaczął od rowerowego wypadu do Opola. Zapisał się do grupy „Wycieczki rowerowe Śląsk”. Z koleżankami i kolegami przemierzał kolejne trasy. Grupa promowała turystykę rowerową.
- W miarę „kręcenia” apetyt rośnie. Zaczęły się dłuższe dystanse. Najpierw pojechałem do Krakowa. Planowałem, że wrócę pociągiem. Tak mi się jednak dobrze pedałowało, że do Pyskowic dotarłem na rowerze. Pękło pierwsze dwieście kilometrów. Pomyślałem, że skoro przejechałem dwieście, dam radę i trzysta. W ubiegłym roku wybrałem się do Wrocławia. Nie wiedziałem, czy zdołam dojechać i wrócić, ale udało się. W jedenaście godzin przejechałem 320 km. Policzyłem, że nad morze jest 650. Stwierdziłem, że spróbuję w następne wakacje. Docierały do mnie słuchy, że ktoś dojechał nad Bałtyk w cztery dni, inni mówili, że udało im się w dwa, jeszcze ktoś inny dotarł w 36 godzin. Ja chciałem to zrobić w jeszcze krótszym czasie, dlatego postanowiłem jechać non stop, z krótkimi przerwami. Zacząłem przygotowania.
Pan Krzysztof, jeżdżąc na rowerze, uczestniczy w ogólnopolskiej akcji „Pomoc mierzona kilometrami”. Dzięki niej, będąc aktywnym, robi coś dla siebie, a równolegle pomaga chorym dzieciom.
W pewien czerwcowy poniedziałek tego roku Łoaza zapakował niezbędne rzeczy i o czwartej rano wyruszył na północ, w kierunku Helu. Do przejechania miał ponad 640 kilometrów. Zaplanował, że na miejsce dotrze nazajutrz, przed południem.
- Pierwsze dwieście kilometrów przejechałem non stop - relacjonuje. - Zatrzymałem się dopiero na jakiejś stacji benzynowej, zjadłem pierogi i wypiłem kawę. Kolejne etapy już podzieliłem. Po każdej setce robiłem godzinną przerwę. Po 34 godzinach bez snu i 700 kilometrach dotarłem do celu. Byłem tak zmęczony, że nie chciałem patrzeć na rower. Wszystko mnie bolało. Planowałem, że nad morzem pobędę dzień, dwa i wrócę na Śląsk. Naszła mnie jednak kolejna zwariowana myśl: przejechać wzdłuż wybrzeża, z Helu do Świnoujścia. Zatelefonowałem do pracy i poprosiłem o kolejne dni wolnego.
Przejazd brzegiem Bałtyku miał już jednak charakter stricte turystyczny. Łoaza podzielił go na cztery etapy. Do Międzyzdrojów dojechał w strugach deszczu. Ostatni odcinek miał zaplanowany nazajutrz, ale odezwała się rodzina i zamiast Świnoujścia odwiedził Szczecin. Stamtąd, pociągiem, ruszył w drogę powrotną.
- Mam już nowy plan – mówi pyskowicki cyklista. -W przyszłym roku chcę objechać Polskę.
Po pobycie w sanatorium zdecydował, że będzie walczył z własnymi słabościami i pokonywał bariery. Zaczął od rowerowego wypadu do Opola. Zapisał się do grupy „Wycieczki rowerowe Śląsk”. Z koleżankami i kolegami przemierzał kolejne trasy. Grupa promowała turystykę rowerową.
- W miarę „kręcenia” apetyt rośnie. Zaczęły się dłuższe dystanse. Najpierw pojechałem do Krakowa. Planowałem, że wrócę pociągiem. Tak mi się jednak dobrze pedałowało, że do Pyskowic dotarłem na rowerze. Pękło pierwsze dwieście kilometrów. Pomyślałem, że skoro przejechałem dwieście, dam radę i trzysta. W ubiegłym roku wybrałem się do Wrocławia. Nie wiedziałem, czy zdołam dojechać i wrócić, ale udało się. W jedenaście godzin przejechałem 320 km. Policzyłem, że nad morze jest 650. Stwierdziłem, że spróbuję w następne wakacje. Docierały do mnie słuchy, że ktoś dojechał nad Bałtyk w cztery dni, inni mówili, że udało im się w dwa, jeszcze ktoś inny dotarł w 36 godzin. Ja chciałem to zrobić w jeszcze krótszym czasie, dlatego postanowiłem jechać non stop, z krótkimi przerwami. Zacząłem przygotowania.
Pan Krzysztof, jeżdżąc na rowerze, uczestniczy w ogólnopolskiej akcji „Pomoc mierzona kilometrami”. Dzięki niej, będąc aktywnym, robi coś dla siebie, a równolegle pomaga chorym dzieciom.
W pewien czerwcowy poniedziałek tego roku Łoaza zapakował niezbędne rzeczy i o czwartej rano wyruszył na północ, w kierunku Helu. Do przejechania miał ponad 640 kilometrów. Zaplanował, że na miejsce dotrze nazajutrz, przed południem.
- Pierwsze dwieście kilometrów przejechałem non stop - relacjonuje. - Zatrzymałem się dopiero na jakiejś stacji benzynowej, zjadłem pierogi i wypiłem kawę. Kolejne etapy już podzieliłem. Po każdej setce robiłem godzinną przerwę. Po 34 godzinach bez snu i 700 kilometrach dotarłem do celu. Byłem tak zmęczony, że nie chciałem patrzeć na rower. Wszystko mnie bolało. Planowałem, że nad morzem pobędę dzień, dwa i wrócę na Śląsk. Naszła mnie jednak kolejna zwariowana myśl: przejechać wzdłuż wybrzeża, z Helu do Świnoujścia. Zatelefonowałem do pracy i poprosiłem o kolejne dni wolnego.
Przejazd brzegiem Bałtyku miał już jednak charakter stricte turystyczny. Łoaza podzielił go na cztery etapy. Do Międzyzdrojów dojechał w strugach deszczu. Ostatni odcinek miał zaplanowany nazajutrz, ale odezwała się rodzina i zamiast Świnoujścia odwiedził Szczecin. Stamtąd, pociągiem, ruszył w drogę powrotną.
- Mam już nowy plan – mówi pyskowicki cyklista. -W przyszłym roku chcę objechać Polskę.
Komentarze (0) Skomentuj