Wciąż zjadam grzechy. Z Piotrem Chlipalskim/Dyrekcją Uliczników rozmawia Małgorzata Lichecka/Redaktora. 

Jest lipiec, są Ulicznicy. To może być nawet slogan festiwalu. Bo wiesz, teraz każdy brand ma slogan.
Tylko to akurat taki dość migotliwy brand, który przez większość czasu drzemie i zbiera siły na kilka chwil umiarkowanego szaleństwa, a jego największą siłą, paradoksalnie, jest chyba…niespodzianka? No, ale skoro trzeba, to może zagadka? „Co to jest: przyczajone jak kobra, choć gryzie jak komar, czasem trochę jednak panda, ale w sumie bardziej robaczek świętojański?” „Nie mam pojęcia, ale damy sobie znów 13 okazji na poszukanie odpowiedzi.”

No dobrze, zajmijmy się pogodą. Zawsze o to pytam, bo jest kluczowa. Zatem: sprawdzałeś już prognozy? Czy masz to gdzieś, bo przecież bawić się można w każdych warunkach, a ulica jest takim eksterytorium, w którym łamie się konwencje. 
Barada Street, bawiąca państwa w drugi weekend, ma w riderze, że gra w deszczu, bo z ich doświadczenia wynika, że publiczność to lubi. Taka terapeutyczna metoda, w której zaprzyjaźniasz się ze swoimi strachami – bo podobno nie chodzi o to, żeby udawać, że nie słyszysz głosów, tylko… nie do końca im wierzyć? Wróżę więc, iż jak co roku, będziemy z pogodą szukać… konsensusu.

Czy uliczny teatr reaguje na społeczne nastroje, jakoś je komentuje? 
To chyba zależy od interpretacji, zarówno u źródła, jak i u odbiorcy. Grając jakiś czas temu na „Ulicy” w Krakowie na zdanie „…i wyobraźcie sobie Państwo taką wielką dziurę w ścianie w kształcie… kaczki” usłyszałem oburzonego kloszarda, który dziarsko zakrzyknął: „ej, bez polityki, gnoju!”. I trochę mam tak, że próbuję zaproponować Państwu ucieczkę od tych codziennych napięć, a trochę, od czasu do czasu, chyba próbuję je rozbroić – nieustannie powołując się na Johna Clease’a, który upatruje w humorze sposobu na radzenie sobie z traumami. Więc w kategorii „powaga” – na początku będzie formalnie (Teatr Migro, wiecznie aktualnie –i soldaci, i migranci, i…), a na koniec (pjoter, „Zjadacz Grzechów”) będzie próba wspólnotowej terapii grupowej, za którą prawie wyrzucili mnie z Armenii, bo nie skleiłem, że gram pod kinem „Moskwa” i zadaję pytania o wojnę… Więc to chyba zawsze o (nomen omen, w kontekście bardziej akrobatycznej części festiwalu) balansie?

A czy teatr uliczny dostraja się do tego jak dziś funkcjonujemy? Chodzi mi o to, że jesteśmy wciąż online. 
Myślę, że ciągle szukamy… Martin Scorsese twierdzi, że przestał chodzić do kina, bo ludzie wokół niego przestali korzystać z tej cudownej zbiorowej intymności zamkniętej sali, uciekając w trakcie filmów w telefony. My tej intymności chyba nigdy nie mieliśmy – więc to zawsze była gra (z) tym, co dookoła. Szalenie cieszy, kiedy udaje się sprawić, że Państwo totalnie zapominają o telefonach, ale – z drugiej strony – odruch, by podzielić się tym, co oglądamy, od dawna chyba wpisał się w ulicę. Instagram aż roi się od podpatrzonych cudowności, więc może nie ma sensu z tym walczyć? Może tylko świadomie ograniczyć sobie w głowie – jedna roleczka, na ugaszenie tej kompulsywnej potrzeby, a potem już tylko przeżywam. Jestem.

W tegorocznej edycji dużo premier. Już pierwszego festiwalowego dnia dwie. Mnie zaintrygowało Foley, a jeszcze bardziej określenie nowy cyrk. Czyli jaki? 
Ja co parę lat zapominam, że istnieje taki termin „polska premiera”, a to w sumie intrygujący, prosty koncept – bo znaczy mniej-więcej tyle, że poza paroma jeżdżącymi po festiwalach wariatami, nikt tego sprowadzonego cudu tu jeszcze nie widział – a z drugiej strony, że wariaci w ten cud zaangażowani nigdy nie grali dla „polskiej publiczności”. I jasne, to trochę podpada pod chwytliwe slogany z początku rozmowy, ale jednak jest w tym coś urokliwego – bo może jest w tej naszej lokalnej zbiorowości pewna jakość, która będzie się w trakcie spektakli objawiać? Inaczej, niż wszędzie, po raz pierwszy, nigdy dotąd w ten sposób? Co się tyczy „nowocyrkowości” – jak wszystko, termin ewoluuje, wciąż trochę odcinając się od areny, zostawiając w spokoju zwierzaki, zastępując je formą, trochę szukając w cyrkowej sprawności nowych akcentów, z jej pomocą opowiadając coraz poważniejsze historie. Czasem mam poczucie, jakby smutny radziecki clown próbował zamienić się rolami z akrobatą. I ConTakt ze swoim „Foley” się w takie patrzenie uroczo wpisuje – będą akrobacje, będzie muzyka na żywo, ale będzie też o intymności i byciu z/przeciw sobie.

Jest i Andersenowski klasyk. I tu właśnie mamy teatr zaangażowany. Baśń to w zasadzie uniwersalna na każdy czas. 
I totalnie, absolutnie, porywająco formalna. „Dziewczynka z zapałkami” zaplątana w miasto-machinę, przez tę machinę sponiewierana, porzucona. Jedna z tych historii, które, choć doskonale wiemy, jak się skończą – to jednak wciąż słuchamy z zapartym tchem – może z nadzieją, że choć raz, ten jeden raz, uda jej się uciec własnej historii? Trochę jak z tym wirującym obłędem wokół nas… no bo… czy nie moglibyśmy na moment, na chwilę… dostać nawet skrawek happy endu? No choćby na rok, może dwa? „Fiammiferi” to spektakl tak samo dla dzieci, jak i dla bardzo dorosłych…

Muzikanty też z prapremierą. Wiesz, że jestem prawie psychofanką... A szykujecie coś „między wozem Parnassusa, może niezupełnie NOSPRem, a dziadowskimi pieśniami przy ognisku”. 
Mnie przez lata niosło w stronę coraz większych, coraz bardziej wymagających od nas scenograficznie, formalnie, rzeczy. Były ciężarówki pirotechniki, były poszerzone składy cudnych wariatów, łóżka, wiatraki, jurta… I nagle okazało się, że po „Muzytronie” została nam przyczepa, i że choć uwielbiamy „Kino”, to trzeba je za każdym razem stawiać, dłużej budując i rozbierając te nasze światy, niż je finalnie prezentując. Więc wymarzyliśmy sobie taką… kameralną salę koncertową na kółkach. Wiesz, taką gotową, co przyjeżdża… i jest… no, gotowa. I zamiast pełnometrażowego grania –krótkie historie. Zamiast (w naszym przypadku bardzo umownej) powtarzalności – zmiana, na każdym kroku, dla każdej mikro-widowni – inaczej. Czysta, nieskrępowana zabawa. Trochę storytellingu, trochę improwizowanych dźwięków, ruchomych obrazków, dymu i świateł, ale przede wszystkim mnogość historii w dość, zaszalejmy, intymnym wydaniu –tuż, tuż, na wyciągnięcie ręki. I będziemy z tym na alei Przyjaźni, w ramach Rynku Kultury, przez cztery godziny, po raz absolutnie pierwszy na świecie. Radość.

Program uliczny można powiedzieć na bogato. Masz jakieś swoje szczególne typy?
Ja, niezmiennie, na wszystko, co uda się zaprosić, cieszę się jak dziecko – bo inaczej bym tego chyba w życiu nie zaprosił. Więc zostaje mi do wymienionych dotąd dorzucić wszystkie wygibasy dla mniejszego widza (o! będzie, na przykład, Bardzo Wielki Pies!) i dwa ostatnie weekendy w Ruinach (uwaga – wejściówki!) – kiedy to niemieckie trio, w którym nie ma ani jednego Niemca, będzie zadziwiało, bawiło i wzruszało, a duet z Belgii, którego połowa to Włoch, pokaże, jak malowniczo mogą w powietrzu latać, odrobinę tylko zabłąkane, noże.

A… jeszcze Zjadacz grzechów. Tak, pamiętam co mi powiedziałeś, choć niech to pozostanie między nami. A nie masz obaw, że te nasze grzechy i przewiny napadną cię i nie odstąpią? 
To chyba sprowadza się do intencji. Kiedy pisał się ten spektakl – i wciąż trzymam się wersji, że napisał się sam i to najmądrzejsze, co mi się przydarzyło, ze sporym akcentem na to, że niewiele miałem tu do powiedzenia – postanowiłem sobie, że skoro tam mnie ciągnie to biorę na klatę konsekwencje. Że jeśli brać się za taki temat, w taki sposób, to do końca. Jak dotąd ziemia mnie nie pochłonęła, ale trafiło do mnie masę szeptów i, chyba bardzo potrzebnych, uścisków… Więc, rok po premierze… wciąż zjadam grzechy.

wstecz

Komentarze (0) Skomentuj