Aby świątecznej tradycji stało się zadość, a dzieci ze świetlicy PCK dostały na Wielkanoc paczki z łakociami, znów zaprosiliśmy do udziału w naszej akcji osoby z wielkim sercem. W gościnnych progach restauracji Spartan pojawili się w przedświąteczną sobotę gliwiccy radni: Zdzisław Goliszewski, Kajetan Gornig, Michał Jaśniok i Jan Pająk. Zdobiąc styropianowe jajka, nie tylko ciekawie opowiadali o zwyczajach w swoich domach, ale okazali też wielką hojność, fundując słodycze dla podopiecznych z PCK.
Zdobienie jajek nie było dla radnych łatwym zadaniem. No, może z
wyjątkiem jednej osoby, ale o tym na końcu. Dla wszystkich spotkanie
stało się natomiast okazją, by wrócić do przeszłości, lat dziecinnych,
rodzinnego domu...
- Zanim zasiedliśmy do stołu, trzeba było najpierw wszystko przygotować – mówi Pająk. - Pamiętam ojca, który tarł chrzan. To była misja nie do pozazdroszczenia. Wychodził na klatkę schodową i siadał na takim małym stołeczku. Tarł i płakał. Czasy, w których dorastałem, to puste półki sklepowe i walka rodziców, by na święta niczego nie zabrakło. Na przykład szynki i kubańskich pomarańczy. No i te wielkie porządki, m.in. trzepanie dywanów. Tak mi to dobrze szło, że do dzisiaj mnie wykorzystują. Aaa, dodam też, że myję okna. Może żona tego nie przeczyta (śmiech).
- Ja nigdy nie przepadałem za sprzątaniem, co do dziś mi zostało – przyznaje Jaśniok. - Pamiętam, że w dzieciństwie fascynował mnie prodiż, który mama wyciągała do pieczenia ciast i mięs. Przypominał pojazd kosmiczny. Przygotowania do Wielkanocy to przede wszystkim sobotnie zdobienie jajek. Na straży tej i innych tradycji stała mama. Dawniej używało się naturalnych barwników: wywaru z buraków, łupin z cebuli. A potem było drapanie wzorków cyrklem.
- To tak jak u nas – dopowiada Pająk. - Też były łupiny i cyrkiel.
- W moim domu zapowiedzią świąt był rozchodzący się zapach pieczonego ciasta. Mnie i trójce rodzeństwa w przygotowaniach najlepiej wychodziło podjadanie maminych wypieków – śmieje się Goliszewski. - Musieliśmy sprawdzić, czy nadają się na święta. I te swojskie wędliny, które wędził ojciec... A co do jajek, to za ich zdobienie odpowiedzialny był mój brat Mirek, który jest artystą malarzem.
– U mnie dominowały tradycje typowo śląskie, więc nie zdobiło się jajek, tylko je szkrobało - twierdzi Gornig. - I co ciekawe, zawsze po święceniu. Wcześniej mama barwiła je tylko w wywarze z cebulowych łupin. Moja rodzina jest bardzo religijna, więc w Wielki Piątek obowiązywał ścisły post. Zwieńczeniem tego dnia był prawdziwy rarytas: śledź z ziemniakiem w mundurku. Pychota!
Gornig opowiada też o przedświątecznych poszukiwaniach. - Mama kupowała bakalie, a ja uwielbiałem je podjadać – śmieje się. - Wymyślała więc rozmaite kryjówki - za talerzami, w pościeli. Raz schowała rodzynki w garnku na kapustę. Po szkole miałem czas, żeby każdy kąt sprawdzić, więc nie było na mnie mocnych. Dzisiejsze przygotowania do Wielkanocy to niemal kalka tego, co było kiedyś. Do głowy by mi nie przyszło, że można inaczej.
Świąteczna niedziela najwcześniej zaczynała się u Pająka. – Od rezurekcji - mówi. - Nikt nie protestował, że trzeba iść na szóstą do kościoła. Zresztą, jako ministrant musiałem wstać jeszcze wcześniej. Do uroczystego śniadania zasiadaliśmy rodzinne, z dziadkami. Na stole królowały wędliny i jajka pod różnymi postaciami. A ja czekałem na pyszne wypieki mamy. Ciasto drożdżowe z kruszonką, sernik, makowiec. Palce lizać. Niedziela wielkanocna? Obowiązkowo w trybie siedzącym!
- Mam podobne wspomnienia – dodaje Jaśniok. - Na stole jajka, wędlina, chrzan. Był tak ostry, że praktycznie eliminował inne smakowe doznania. Po południu obowiązkowe szukanie zajączka w mieszkaniu. Rodzice ukrywali prezenty w różnych miejscach, np. pod kołdrą. Grali przy tym z nami w ciepło-zimno, prowadząc do celu. Teraz najbardziej czekam na sernik z posypką kokosową. Moja żona jest mistrzynią w jego przygotowaniu.
Jaśniok twierdzi, że święta są dla niego kulturotwórcze, bo budują zwyczaje, które są potem przekazywane z pokolenia na pokolenie. - Jednym z nich jest nasz świąteczny spacer do palmiarni - dodaje.
- U mnie w domu były tradycje wschodnie, rodzice stamtąd się wywodzą – opowiada Goliszewski. - Na śniadanie ćwikła z chrzanem, barszcz i wspomniane swojskie wędliny, wędzona szynka i boczek. No i makowiec. Zawsze lubiliśmy rodzinnie spędzać ten czas, do dziś tak zostało. Bywa, że nawet 18 osób zasiada u nas do wielkanocnego stołu.
- W ciągu roku w domu się nie przelewało, za to święta były bardzo wystawne – relacjonuje Gornig. - Dbała o to nasza rodzina z Niemiec. Dostawaliśmy od niej paczki. Pomarańcze, banany, czekolady. A o wędliny dbała ciocia Ema, która pracowała w zakładach mięsnych w Bytomiu i miała deputat. Dziś w moim domu są nieco inne tradycje kulinarne. Wyeliminowaliśmy z menu mięso i poszukujemy nowych potraw: jajka w skorupkach z farszem, ćwikła, sos tatarski, mnóstwo warzyw. Jemy dużo zdrowiej. Staramy się też, by w święta było nas jak najwięcej. Zapraszamy znajomych, rodzinę.
Jak na prawdziwych mężczyzn przystało, nasi goście najmilej wspominają śmigus-dyngus. Rozgorzała dyskusja...
- Kiedyś mniej było chuliganki, więcej tradycji – konstatuje Pająk. - Niedaleko miejsca mojego zamieszkania znajdowały się kamienice, a na korytarzach ogólnodostępne krany z wodą. Tam tankowaliśmy butelki po płynach do mycia naczyń i czatowaliśmy potem na dziewczyny wychodzące z kościoła.
- A pamiętacie smoczki do butelek Ania i Ewa? – wtrąca Gornig. - To też był znakomity element śmigusowo-dyngusowego arsenału. W piwnicy nalewało się do nich wodę.
- U mnie lany poniedziałek zaczynał się od oblewania dziewczyn, a kończył na wodnych bitwach: podwórko na podwórko. Używało się raczej pistoletów na wodę. Wiadra ograniczały mobilność – twierdzi Jaśniok. - W domu wypadało być grzeczniejszym. Ciotek nie można było polewać wodą, więc zostawały perfumy „Być może” albo „Pani Walewska”. Uważam jednak, że to profanacja tradycji. Dzisiaj w moim domu oblewanie zaczyna się ode mnie, bo jestem najłatwiejszym celem. Śpię najdłużej (śmiech).
- A mnie śmigus-dyngus kojarzy się z kolejką – tajemniczo zaczyna Goliszewski. - Staliśmy w ogonku, żeby zmoczyć siostrę Jolę. Potem już wszyscy wybiegaliśmy na podwórko i zaczynało się. W ruch szły wiadra i kubki. Teraz w moim domu jest tak: jeśli pamiętam, to oblewam pierwszy, jeśli zapomnę, jestem oblany.
- U nas też było grubo – podkreśla Gornig. - Na Sikorniku, obok postoju taksówek, stał hydrant. Koledzy podpinali do niego szlauch i lali przechodzące dziewczyny. Zresztą one to lubiły. Moja siostra z premedytacją szła do kościoła najdłuższą z możliwych dróg. Miałem wrażenie, że panny rywalizowały, która będzie bardziej mokra. Dzisiaj moje dzieci przygotowują się do śmigusa-dyngusa tydzień wcześniej i kończą tydzień później. W lany poniedziałek najczęściej zapominają o tradycji, ale przypomina im się ona w środę, po świętach, kiedy wpadnie do nas babcia.
Ani się obejrzeliśmy, a minęło kilkadziesiąt minut naszej pogawędki. Panowie radni nie tylko ciekawie opowiadali o świątecznych zwyczajach, ale też dobrze wykonali swoją robotę. Co namalowali na pisankach? Co autor miał na myśli?
- Podstępne pytanie - zaczął Pająk. - Jak widać, nie mam talentu. Na moim styropianowym produkcie jajkopodobnym panuje duża prostota. Motywy roślinne, dużo koloru, rodzi się nowe życie.
- A te szyszki to skąd? – zapytał Jaśniok.
- To pewnie chmielowe – ze śmiechem dopowiedzieli inni.
– Mam słaby wzrok i nie wiem, co namalowałem – usprawiedliwiał się rozbawiony wyraźnie Pająk.
- My ci mówimy: wyszło dobrze – pocieszał Gornig. Zdecydowanie największym talentem plastycznym wykazał się właśnie on. Wyrysowany pisakami misterny labiryntowy ornament, z wplecionym napisem „Nowiny Gliwickie”, zrobił na wszystkich ogromne wrażenie. – Moja pisanka to takie spotkanie prostoty jajka ze skomplikowanym bytem – wyjaśnił filozoficznie Gornig.
Z kolei kolorowe i radosne w przesłaniu jajko Goliszewskiego przypominało trochę nurt prymitywizmu. - Moja pisanka nie jest może wybitnym dziełem plastycznym, ale cel został osiągnięty – podkreślił radny. - Pomogliśmy spełnić szlachetny uczynek i to jest najważniejsze.
- To jest ta moja pamięć kolorystyczna – mówił Jaśniok, pokazując swoją pracę. - Za czasów dzieciństwa Wielkanoc była biało-zielono-żółta. Teraz tych barw jest trochę więcej i dlatego moje jajko jest dzisiaj najbardziej kolorowe. Ponieważ święta w tym roku mogą znowu być białe, namalowałem też płatki śniegu. To pewien paradoks: niby pada śnieg, ale daje nadzieję, że coś jednak się odrodzi.
PS. Za gościnę (pyszną szarlotkę z lodami i kawę) dziękujemy pani Basi Szcześniak, właścicielce restauracji Spartan (Gliwice, Rynek 11).
- Zanim zasiedliśmy do stołu, trzeba było najpierw wszystko przygotować – mówi Pająk. - Pamiętam ojca, który tarł chrzan. To była misja nie do pozazdroszczenia. Wychodził na klatkę schodową i siadał na takim małym stołeczku. Tarł i płakał. Czasy, w których dorastałem, to puste półki sklepowe i walka rodziców, by na święta niczego nie zabrakło. Na przykład szynki i kubańskich pomarańczy. No i te wielkie porządki, m.in. trzepanie dywanów. Tak mi to dobrze szło, że do dzisiaj mnie wykorzystują. Aaa, dodam też, że myję okna. Może żona tego nie przeczyta (śmiech).
- Ja nigdy nie przepadałem za sprzątaniem, co do dziś mi zostało – przyznaje Jaśniok. - Pamiętam, że w dzieciństwie fascynował mnie prodiż, który mama wyciągała do pieczenia ciast i mięs. Przypominał pojazd kosmiczny. Przygotowania do Wielkanocy to przede wszystkim sobotnie zdobienie jajek. Na straży tej i innych tradycji stała mama. Dawniej używało się naturalnych barwników: wywaru z buraków, łupin z cebuli. A potem było drapanie wzorków cyrklem.
- To tak jak u nas – dopowiada Pająk. - Też były łupiny i cyrkiel.
- W moim domu zapowiedzią świąt był rozchodzący się zapach pieczonego ciasta. Mnie i trójce rodzeństwa w przygotowaniach najlepiej wychodziło podjadanie maminych wypieków – śmieje się Goliszewski. - Musieliśmy sprawdzić, czy nadają się na święta. I te swojskie wędliny, które wędził ojciec... A co do jajek, to za ich zdobienie odpowiedzialny był mój brat Mirek, który jest artystą malarzem.
– U mnie dominowały tradycje typowo śląskie, więc nie zdobiło się jajek, tylko je szkrobało - twierdzi Gornig. - I co ciekawe, zawsze po święceniu. Wcześniej mama barwiła je tylko w wywarze z cebulowych łupin. Moja rodzina jest bardzo religijna, więc w Wielki Piątek obowiązywał ścisły post. Zwieńczeniem tego dnia był prawdziwy rarytas: śledź z ziemniakiem w mundurku. Pychota!
Gornig opowiada też o przedświątecznych poszukiwaniach. - Mama kupowała bakalie, a ja uwielbiałem je podjadać – śmieje się. - Wymyślała więc rozmaite kryjówki - za talerzami, w pościeli. Raz schowała rodzynki w garnku na kapustę. Po szkole miałem czas, żeby każdy kąt sprawdzić, więc nie było na mnie mocnych. Dzisiejsze przygotowania do Wielkanocy to niemal kalka tego, co było kiedyś. Do głowy by mi nie przyszło, że można inaczej.
Świąteczna niedziela najwcześniej zaczynała się u Pająka. – Od rezurekcji - mówi. - Nikt nie protestował, że trzeba iść na szóstą do kościoła. Zresztą, jako ministrant musiałem wstać jeszcze wcześniej. Do uroczystego śniadania zasiadaliśmy rodzinne, z dziadkami. Na stole królowały wędliny i jajka pod różnymi postaciami. A ja czekałem na pyszne wypieki mamy. Ciasto drożdżowe z kruszonką, sernik, makowiec. Palce lizać. Niedziela wielkanocna? Obowiązkowo w trybie siedzącym!
- Mam podobne wspomnienia – dodaje Jaśniok. - Na stole jajka, wędlina, chrzan. Był tak ostry, że praktycznie eliminował inne smakowe doznania. Po południu obowiązkowe szukanie zajączka w mieszkaniu. Rodzice ukrywali prezenty w różnych miejscach, np. pod kołdrą. Grali przy tym z nami w ciepło-zimno, prowadząc do celu. Teraz najbardziej czekam na sernik z posypką kokosową. Moja żona jest mistrzynią w jego przygotowaniu.
Jaśniok twierdzi, że święta są dla niego kulturotwórcze, bo budują zwyczaje, które są potem przekazywane z pokolenia na pokolenie. - Jednym z nich jest nasz świąteczny spacer do palmiarni - dodaje.
- U mnie w domu były tradycje wschodnie, rodzice stamtąd się wywodzą – opowiada Goliszewski. - Na śniadanie ćwikła z chrzanem, barszcz i wspomniane swojskie wędliny, wędzona szynka i boczek. No i makowiec. Zawsze lubiliśmy rodzinnie spędzać ten czas, do dziś tak zostało. Bywa, że nawet 18 osób zasiada u nas do wielkanocnego stołu.
- W ciągu roku w domu się nie przelewało, za to święta były bardzo wystawne – relacjonuje Gornig. - Dbała o to nasza rodzina z Niemiec. Dostawaliśmy od niej paczki. Pomarańcze, banany, czekolady. A o wędliny dbała ciocia Ema, która pracowała w zakładach mięsnych w Bytomiu i miała deputat. Dziś w moim domu są nieco inne tradycje kulinarne. Wyeliminowaliśmy z menu mięso i poszukujemy nowych potraw: jajka w skorupkach z farszem, ćwikła, sos tatarski, mnóstwo warzyw. Jemy dużo zdrowiej. Staramy się też, by w święta było nas jak najwięcej. Zapraszamy znajomych, rodzinę.
Jak na prawdziwych mężczyzn przystało, nasi goście najmilej wspominają śmigus-dyngus. Rozgorzała dyskusja...
- Kiedyś mniej było chuliganki, więcej tradycji – konstatuje Pająk. - Niedaleko miejsca mojego zamieszkania znajdowały się kamienice, a na korytarzach ogólnodostępne krany z wodą. Tam tankowaliśmy butelki po płynach do mycia naczyń i czatowaliśmy potem na dziewczyny wychodzące z kościoła.
- A pamiętacie smoczki do butelek Ania i Ewa? – wtrąca Gornig. - To też był znakomity element śmigusowo-dyngusowego arsenału. W piwnicy nalewało się do nich wodę.
- U mnie lany poniedziałek zaczynał się od oblewania dziewczyn, a kończył na wodnych bitwach: podwórko na podwórko. Używało się raczej pistoletów na wodę. Wiadra ograniczały mobilność – twierdzi Jaśniok. - W domu wypadało być grzeczniejszym. Ciotek nie można było polewać wodą, więc zostawały perfumy „Być może” albo „Pani Walewska”. Uważam jednak, że to profanacja tradycji. Dzisiaj w moim domu oblewanie zaczyna się ode mnie, bo jestem najłatwiejszym celem. Śpię najdłużej (śmiech).
- A mnie śmigus-dyngus kojarzy się z kolejką – tajemniczo zaczyna Goliszewski. - Staliśmy w ogonku, żeby zmoczyć siostrę Jolę. Potem już wszyscy wybiegaliśmy na podwórko i zaczynało się. W ruch szły wiadra i kubki. Teraz w moim domu jest tak: jeśli pamiętam, to oblewam pierwszy, jeśli zapomnę, jestem oblany.
- U nas też było grubo – podkreśla Gornig. - Na Sikorniku, obok postoju taksówek, stał hydrant. Koledzy podpinali do niego szlauch i lali przechodzące dziewczyny. Zresztą one to lubiły. Moja siostra z premedytacją szła do kościoła najdłuższą z możliwych dróg. Miałem wrażenie, że panny rywalizowały, która będzie bardziej mokra. Dzisiaj moje dzieci przygotowują się do śmigusa-dyngusa tydzień wcześniej i kończą tydzień później. W lany poniedziałek najczęściej zapominają o tradycji, ale przypomina im się ona w środę, po świętach, kiedy wpadnie do nas babcia.
Ani się obejrzeliśmy, a minęło kilkadziesiąt minut naszej pogawędki. Panowie radni nie tylko ciekawie opowiadali o świątecznych zwyczajach, ale też dobrze wykonali swoją robotę. Co namalowali na pisankach? Co autor miał na myśli?
- Podstępne pytanie - zaczął Pająk. - Jak widać, nie mam talentu. Na moim styropianowym produkcie jajkopodobnym panuje duża prostota. Motywy roślinne, dużo koloru, rodzi się nowe życie.
- A te szyszki to skąd? – zapytał Jaśniok.
- To pewnie chmielowe – ze śmiechem dopowiedzieli inni.
– Mam słaby wzrok i nie wiem, co namalowałem – usprawiedliwiał się rozbawiony wyraźnie Pająk.
- My ci mówimy: wyszło dobrze – pocieszał Gornig. Zdecydowanie największym talentem plastycznym wykazał się właśnie on. Wyrysowany pisakami misterny labiryntowy ornament, z wplecionym napisem „Nowiny Gliwickie”, zrobił na wszystkich ogromne wrażenie. – Moja pisanka to takie spotkanie prostoty jajka ze skomplikowanym bytem – wyjaśnił filozoficznie Gornig.
Z kolei kolorowe i radosne w przesłaniu jajko Goliszewskiego przypominało trochę nurt prymitywizmu. - Moja pisanka nie jest może wybitnym dziełem plastycznym, ale cel został osiągnięty – podkreślił radny. - Pomogliśmy spełnić szlachetny uczynek i to jest najważniejsze.
- To jest ta moja pamięć kolorystyczna – mówił Jaśniok, pokazując swoją pracę. - Za czasów dzieciństwa Wielkanoc była biało-zielono-żółta. Teraz tych barw jest trochę więcej i dlatego moje jajko jest dzisiaj najbardziej kolorowe. Ponieważ święta w tym roku mogą znowu być białe, namalowałem też płatki śniegu. To pewien paradoks: niby pada śnieg, ale daje nadzieję, że coś jednak się odrodzi.
PS. Za gościnę (pyszną szarlotkę z lodami i kawę) dziękujemy pani Basi Szcześniak, właścicielce restauracji Spartan (Gliwice, Rynek 11).
Komentarze (0) Skomentuj