Choć tego się nie pamięta, są pierwszymi osobami, które stają na naszej drodze. Mówi się dużo o lekarzach, pielęgniarkach, ratownikach medycznych. O położnych jakby mniej. A to one, prócz matki, wykonują na sali porodowej pracę najcięższą. Wspierają kobietę, nierzadko i jej partnera, pomagają dziecku przyjść na świat, czuwają. Odpowiedzialne za dwa życia: rodzącej oraz noworodka. 
Plebiscyt taki, jak Położna na Medal, o nich przypomina. Rok temu trzecie miejsce w województwie śląskim zajęła Ewa Fojcik, oddziałowa ze szpitala w Knurowie. W tym roku o zwycięstwo walczy jej koleżanka, położna Marzena Langner-Pawliczek. Głosy na nią można oddawać do końca roku. 


...każdy poród, który kończy się dobrze, jest sukcesem. Szczególnie ten trudny, z komplikacjami, lub gdy pacjentka na coś choruje. Duży sukces jest też wtedy, gdy kobieta mówi: „nie dam rady”, a my, położne, odpowiadamy: „jak pani urodzi, będzie bohaterką dnia”. I ona daje radę. I choć zarzeka się, że „nigdy więcej”, wraca, co zresztą przepowiadamy, po dwóch, trzech latach. 
Pacjentki są różne. Najgorzej, gdy naczytają się różnych głupot w internecie i potem, niepotrzebnie, nakręcają. Albo widzą, że w amerykańskim filmie kobieta wyjeżdża na wózku z windy, rozwrzeszczana, i od razu rodzi. To nie tak. To się nie dzieje w jednej chwili...

Setki płaczących noworodków  

W marcu 2017 minęło 29 lat, odkąd Marzena Langner-Pawliczek postanowiła, że chce witać na świecie nowych obywateli. Ilu ich było? Nie wie, nigdy nie liczyła. Teraz próbuje: do pracy idzie mniej więcej co drugi dzień, to będzie 150 dni w roku… odjąć od tego dwa macierzyńskie i niezwykle rzadkie chorobowe... powiedzmy, że średnio przyjęła 150 dzieci na rok… pomnożyć przez 29, no, niech będzie 28 lat… 

- To musi już pani przeliczyć sobie na kalkulatorze – śmieje się. Więc liczę: wychodzi 4200. 
- Teraz są trzy, cztery porody, ale jak zaczynałam, w latach 90., w ciągu dyżuru dziennego rodziło mi się nawet po 12 dzieci, a w nocy sześcioro – opowiada Pawliczek. 

Położną została przez przypadek. Skończyła Liceum Powstańców Śląskich w Rybniku i trochę się miotała, nie wiedziała, co robić, choć myśli zawsze krążyły gdzieś wśród zawodów związanych z medycyną. Planowała na przykład zostać protetykiem dentystycznym, pojechała nawet na egzaminy do Zabrza, ale się nie dostała. Czasy były takie, że pierwszeństwo miał ten, kto miał też odpowiednie „zaplecze”. 

Ostatecznie złożyła papiery w Medycznym Studium Zawodowym w Wodzisławiu Śląskim, z myślą o fizjoterapii. Ale było pięć osób na jedno miejsce, zaś na położnictwo o dwie mniej, powiedziała więc do sekretarki: niech pani położy moją teczkę na tę mniejszą stertę. I tak zaczęła się jej przygoda z położnictwem. 

Niepojęte: wychodzi główka, potem spory człowiek 

Nauka w studium trwała 2,5 roku. Przez pierwszy młoda Marzena nie widziała porodu na oczy. A gdy wreszcie zobaczyła… Nie, nie zemdlała, nawet nie zrobiło jej się słabo, ale sytuacja trochę ją przerosła. „Boże, co się dzieje”, pomyślała. Zszokował ją widok rodzącej, wychodząca główka, potem spory człowiek – to było niepojęte. 

- Byłam młoda, nie miałam własnych dzieci i wcześniej żadnego kontaktu z tym tematem. Teraz jest trochę inaczej: o rodzeniu dużo się mówi, pisze, nawet pokazuje akcje porodowe w telewizji. A wtedy? Wtedy dzieci się po prostu „gdzieś tam rodziły”, i tyle. Przecież nawet nie można było noworodka zobaczyć z bliska, żona pokazywała go mężowi przez szybę.

Pierwszy raz na sali porodowej jednak jej nie zniechęcił. Owszem, były koleżanki, które naukę przerwały albo, po szkole, nie podjęły pracy w zawodzie. Ona wytrwała, poczuła, że to jej droga i po otrzymaniu dyplomu od razu zatrudniła się w knurowskim szpitalu. Wówczas placówka ta należała do ZOZ Rybnik i właśnie w tym mieście proponowano jej pracę. Młoda położna wybrała jednak Knurów – bo i dojazd z rodzinnego Dębieńska w gminie Czerwionka-Leszczyny lepszy, i jakoś tak Knurów zawsze bliższy był jej sercu.   

Stań do porodu!

Czy pamięta pierwszy? O, tak. Nawet imię kobiety – Anastazja: mniej więcej w jej wieku, chorująca na stwardnienie rozsiane. Było to jeszcze podczas praktyk zawodowych w szpitalu w Rybniku, tuż przed ukończeniem szkoły.

- Zawsze na sali byłyśmy my, praktykantki, i położna z dyplomem. Tylko pomagałyśmy, obserwowałyśmy. A właśnie wtedy położna kazała mi założyć fartuch i powiedziała „stajesz do tego porodu” - Marzena uczennica jeszcze nie bardzo rozumiała. Kiedy zobaczyła więc, że położna nie założyła rękawiczek, spytała: „a pani ręce?”. „Masz własne, to pracuj”, padło w odpowiedzi.

- W tym momencie dotarło do mnie: ten poród pójdzie już na mój własny rachunek. Miałam wprawdzie wsparcie, ale ciężar był bardzo duży. Pierwsze odpowiedzialne zadanie. Najpierw pojawiło się przerażenie, potem ulga, wreszcie radość, gdy zobaczyłam, że dziecko jest zdrowe, płacze i wierzga nogami. To uczucie radości towarzyszy mi do dziś, przy każdej udanej akcji. 

Pamięta też pierwszy poród już po dyplomie, w knurowskim szpitalu. Tamta kobieta rodziła po raz trzeci, a ona się stresowała, bo położnica pochodziła z tej samej miejscowości, była nawet koleżanką z podstawówki jej męża.  

I ten stres też nadal towarzyszy, mimo upływu lat. - Jeśli ktoś w naszym zawodzie nie ma pokory, powinien się zwolnić – mówi pani Marzena. - Nie można ulegać rutynie, bo każdy przypadek jest inny, do każdej pacjentki trzeba podejść indywidualnie. 

Przecięcie pępowiny to koniec przyjaźni 

Kilka godzin na sali porodowej powoduje, że między rodzącą a położną tworzy się więź. Specyficzna i szczególna to znajomość. Dwie obce sobie kobiety, sytuacja bardzo intymna, a dla jednej z nich jeden z trudniejszych, ale i piękniejszych momentów w życiu. Położna musi być wtedy dobrym psychologiem. Zdarza się, że rodząca zaczyna jej się zwierzać. Trzeba nie tylko wysłuchać, także doradzić, pomóc rozładować napięcie. Ta przyjaźń z położną kończy się wraz z przecięciem pępowiny. Szczęśliwa matka wraca z maluszkiem do domu i o tym, co było w szpitalu, zapomina.   

Położna to także aktorka. W trudnej sytuacji musi być opanowana, by dodatkowo nie stresować pacjentki i osoby jej towarzyszącej. - Pot leci mi ciurkiem po plecach, a ja muszę zachować zimną krew, nie wolno mi pogłębiać paniki. To trudne - mówi pani Marzena. 

Kiedy pytam, co najtrudniejsze, w jej oczach pojawiają się łzy. 

- Gdy rodzi się martwe dziecko… to też trzeba przejść. W 2009, w ciągu jednego półrocza, odebrałam trze martwe porody. Przy ostatnim nie byłam w stanie zacisnąć pępowiny… To było straszne….  W pewną wigilię Bożego Narodzenia przyszedł na świat wcześniak z wadami letalnymi i nie dało się go ratować. Czekaliśmy, aż odejdzie w ramionach rodziców – położna płacze. Nawet po latach nie potrafi mówić o tych przeżyciach. A jej łzy nasuwają myśl, że ważną cechą położnej jest empatia. Pani Marzena na pewno ją ma.  

Inne cechy? Patrząc na moją bohaterkę: energia, poczucie humoru oraz dystans. Ten ostatni potrzebny bardzo. Pacjentki są różne. Wśród tych sympatycznych, wdzięcznych i doceniających znajdą się i takie, które potrafią zdołować. Położna nie raz słyszy nieprzyjemne słowa. - Pogodziłam się i z tym. Taki zawód – uśmiecha się.  

„Lubię płacz noworodka” 

Położne zupełnie inaczej postrzegają płacz dziecka. Lubią go, bo oznacza coś dobrego. – Płaczący na porodówce noworodek jest fajny – przekonuje Pawliczek. - Dopiero co urodzone dziecko musi przecież rozprężyć płuca. 

Najlepszy poród to taki, w którym bóle są narastające – kobieta oswaja się z nimi, myśli: dam radę, to jeszcze chwila, dam radę. Najgorzej, gdy cały czas jest cisza i nagle… łomot, ból zbyt agresywny, zbyt częsty. Pawliczek wie, co mówi, bo sama rodziła dwa razy. Pierwszy jej poród był bardzo trudny, po terminie, drugi – przed terminem, trochę zaskakujący. - A ból tak duży, że chciałam pogryźć parapet. 

- Jedno jest pewne – dodaje położna, matka dwóch córek, ku pocieszeniu wszystkich przyszłych matek. - Poród, jak widać wokół, da się przeżyć. Tak to już wszystko jest wymyślone, nie wiem, może gdzieś tam u góry, że się da, a potem – za chwilę, godzinę, może kilka dni – zapomina.

Pani Marzena o swojej pracy zapomnieć nie potrafi, a jej mąż żartuje, że tylko pracą żyje. W wolnych chwilach, by się odstresować, chodziła kiedyś na pilates, a na drutach zrobiła sporo szalików. Teraz lubi z koleżanką wybrać się na kawę lub do kina. No i jest też pies, z którym trzeba spacerować. A potem znów do szpitala, witać nowych obywateli. 

Weźcie udział w głosowaniu w plebiscycie Położna na Medal 2017. 
Zagłosujcie na Marzenę Langner-Pawliczek, położną z oddziału położniczo-ginekologicznego szpitala w Knurowie: http://poloznanamedal2017.pl/profil/113-marzena-langner-pawliczek

Głos można oddać do 31 grudnia.  



Marysia Sławańska 
  

Galeria

wstecz

Komentarze (0) Skomentuj