Krzysztof Kobyliński (dyrektor artystyczny festiwalu) z ekipą właściwie
przyzwyczaił gliwiczan do tego, że w kolejnych PalmJazzowych zestawach
nie ma koncertów nieudanych, tylko dobre, lepsze i niesamowite. Reguła
sprawdza się i w tym roku, bo już pierwszy festiwalowy wieczór był
prawdziwym „wejściem smoka”.
Panowie grali muzykę soczystą, poruszającą i pełną charakteru, która błyskawicznie podgrzała widownię do stanu wrzenia. Od utworów o morderczym tempie i wirtuozerskiej sprawności do lirycznych ballad, sprawnie budujących nostalgiczne klimaty – panowie Redman, Rogers i Hutchinson pokazali się od jak najlepszej strony. Zaś saksofon Redmana, na zmianę łkający, agresywny i czuły, zasłużył na najwyższe uznanie słuchaczy, oklaski i owacje na stojąco, którymi też zakończył się występ jego tria.
A na tym wieczór się nie skończył. Po przerwie zaśpiewała prawdziwa dama amerykańskiej wokalistyki jazzowej Marianne Solivan. Solivan dała słuchaczom poczucie obcowania ze zjawiskiem wyjątkowym: trochę vintage, trochę ponadczasowym. Z jednej strony prezentuje sobą to, co najlepsze w amerykańskiej tradycji wykonawczej – nienaganną technikę, swobodę sceniczną, łatwość nawiązywania kontaktu z publicznością. Z drugiej – tak hojnie użycza siebie, swoich emocji, doświadczeń i wrażliwości, że jej występ staje się swego rodzaju „rozmową intymną”, godziną zwierzeń, zapisem przeżyć. Ale bez łzawego sentymentalizmu i ronienia łez – wszystko poddane jest najściślejszej artystycznej kontroli, zdystansowane, wycieniowane, podporządkowane rygorowi formy. Cierpki humor, odrobina ironii, dezynwoltura (ale w najlepszym guście!) podbiły widownię – a wieczór zakończył się kolejną owacją.
Po dwudniowej przerwie w niedzielę, 5 listopada, na scenie Jazovii stanął Stanisław Soyka z zespołem. A że pojawiły się w nim kolejne znajome twarze (jak Antoni Gralak na trąbce czy syn Soyki, Kuba, na perkusji) cały ten wieczór miał trochę klimat panujący w czasie spotkania starych przyjaciół. Takich, którzy zmieniają się z upływem czasu, ale zachowują w sobie to, co najważniejsze. Soyka zagrał więc i zaśpiewał rzeczy nowe i najnowsze (jak własne wersje piosenek Niemena i zinstrumentalizowane wiersze Osieckiej), ale też swoje stare przeboje, które cała sala wyklaskiwała i wyśpiewywała razem z nim. I w tym tkwił urok tego koncertu – poza świetnym głosem Soyki, zgranym zespołem na wysokim poziomie, chwytliwymi melodiami – że wpadające w ucho dźwięki niosły wszystkim przypomnienie o tym, co naprawdę ważne, czego warto się trzymać, czemu poświęcić. Nienachalnie, bez zbędnego moralizowania i dydaktyzmu. Słuchacze nie chcieli puścić muzyków ze sceny i tak, po raz kolejny, bisy i gorący aplauz zakończyły trzeci wieczór festiwalowy.
W poniedziałek, 6 listopada, fani przeżyli następną odsłonę muzycznego maratonu. Najpierw zagrali Yellowjackets, potem zaśpiewała Audrey Martell. Yellowjackets to legenda fusion i wiadomo było, że na ich koncert przyjdą przede wszystkim ci słuchacze, którzy świetnie zdają sobie z tego sprawę. I tak było. Bez zbędnych zagajeń, bez nadmiaru słów – tylko muzyka. A publiczność reagowała żywiołowo od początku, od pierwszego utworu. Bo trzeba sobie jasno powiedzieć, z pełną świadomością zalet innych wykonawców, że są muzyczni fachowcy, którzy mają dostęp do rdzenia kręgowego słuchaczy – jak zagrają i szarpną czymś w środku, nie sposób się nie kołysać, nie tupać, nie klaskać. I tacy są właśnie Yellowjackets. Wszyscy więc tupali, klaskali i kiwali się na boki, mniej lub bardziej. Zespół bez wysiłku nakręcił i podgrzał całą salę, a obecni świetnie się bawili. A potem zostawili nas wszystkich z poczuciem niedosytu, bo dali się przekonać do jednego zaledwie bisu.
Kto został dłużej, mógł się pocieszyć, słuchając uroczej Audrey Martell, młodej wokalistki amerykańskiej. A Audrey dała wszystkim potężny zastrzyk pozytywnej energii. To wciąż początki jej kariery koncertowej, ale dysponuje ciekawym, bogatym głosem o dużej skali i wyrazistości, co przy wszechstronności i talencie wróży tej artystce dużą karierę. Widzieliśmy więc i podziwialiśmy przede wszystkim jej młodość, entuzjazm, siłę emocji – sama wokalistka zastrzegła zresztą, że to będzie „not show, but sharing” („nie występ, ale dzielenie się”). I obdzieliła nas hojnie swoją muzyką (ale i ciekawymi tekstami stworzonych przez siebie piosenek!), wrażliwością, pasją, znajdując zresztą błyskawicznie odzew wśród słuchaczy, którzy – na zaproszenie Audrey – chętnie włączali się w jej utwory, klaszcząc, pomrukując i próbując podśpiewywać razem z nią. Bis i owacje, jako zwyczajowy element koncertów w Jazovii, miały miejsce – rzecz jasna – i tym razem.
A w najbliższym czasie, w ramach PalmJazz Festival, usłyszymy jeszcze Piotra Barona, wykonawcę, kompozytora, aranżera i publicystę, który jako saksofonista godnie kontynuuje tradycje wielkiego Coltrane’a (dziś, 8 listopada). We czwartek, 9 listopada, zagra niesamowity Steve Coleman ze swoją formacją Five Elements – saksofonista, kompozytor i wizjoner, opierający swoją muzykę o swoistą filozofię, w której spójną całość tworzą fizyka, metafizyka, matematyka, język, muzyka, taniec i astronomia, zaś muzyka stanowi język dźwiękowych symboli.
Po tej dawce muzycznej metafizyki 11 listopada będziemy świętować z Ola Onabule Band – brytyjsko-nigeryjskim wokalistą i piosenkarzem, śpiewającym o miłości zatraceniu i kondycji współczesnego człowieka zarówno z big-bandami, jak i orkiestrami symfonicznymi. Dzień później, 12 listopada, na scenie Teatru Miejskiego przy Nowym Świecie spotkanie ze światową gwiazdą muzyki improwizowanej – wirtuozem gitary i prekursorem mariażu etnojazzowego – Alem di Meolą. Ten koncert to absolutny obowiązek dla każdego melomana i wyjątkowa okazja dla tych, którzy nie mieli jeszcze możliwości posłuchać di Meoli na żywo.
A w poniedziałek, 13 listopada, powrót na scenę Jazovii, na której zagra Marius Neset Quintet – zespół intrygującego norweskiego saksofonisty młodego pokolenia. Neset, mimo młodego wieku, już pokazał muzyczny pazur, o czym świadczą autorskie płyty wydane przez prestiżową ACT Music i jego udział w wielu międzynarodowych projektach muzycznych. Jak widać, organizatorzy PalmJazz Festival skutecznie stosują zasadę Hitchcocka – zaczęli od muzycznego trzęsienia ziemi, a napięcie cały czas rośnie…
Eva Sand
PalmJazz Festival został dofinansowany z budżetu Miasta Gliwice.
A na tym wieczór się nie skończył. Po przerwie zaśpiewała prawdziwa dama amerykańskiej wokalistyki jazzowej Marianne Solivan. Solivan dała słuchaczom poczucie obcowania ze zjawiskiem wyjątkowym: trochę vintage, trochę ponadczasowym. Z jednej strony prezentuje sobą to, co najlepsze w amerykańskiej tradycji wykonawczej – nienaganną technikę, swobodę sceniczną, łatwość nawiązywania kontaktu z publicznością. Z drugiej – tak hojnie użycza siebie, swoich emocji, doświadczeń i wrażliwości, że jej występ staje się swego rodzaju „rozmową intymną”, godziną zwierzeń, zapisem przeżyć. Ale bez łzawego sentymentalizmu i ronienia łez – wszystko poddane jest najściślejszej artystycznej kontroli, zdystansowane, wycieniowane, podporządkowane rygorowi formy. Cierpki humor, odrobina ironii, dezynwoltura (ale w najlepszym guście!) podbiły widownię – a wieczór zakończył się kolejną owacją.
Po dwudniowej przerwie w niedzielę, 5 listopada, na scenie Jazovii stanął Stanisław Soyka z zespołem. A że pojawiły się w nim kolejne znajome twarze (jak Antoni Gralak na trąbce czy syn Soyki, Kuba, na perkusji) cały ten wieczór miał trochę klimat panujący w czasie spotkania starych przyjaciół. Takich, którzy zmieniają się z upływem czasu, ale zachowują w sobie to, co najważniejsze. Soyka zagrał więc i zaśpiewał rzeczy nowe i najnowsze (jak własne wersje piosenek Niemena i zinstrumentalizowane wiersze Osieckiej), ale też swoje stare przeboje, które cała sala wyklaskiwała i wyśpiewywała razem z nim. I w tym tkwił urok tego koncertu – poza świetnym głosem Soyki, zgranym zespołem na wysokim poziomie, chwytliwymi melodiami – że wpadające w ucho dźwięki niosły wszystkim przypomnienie o tym, co naprawdę ważne, czego warto się trzymać, czemu poświęcić. Nienachalnie, bez zbędnego moralizowania i dydaktyzmu. Słuchacze nie chcieli puścić muzyków ze sceny i tak, po raz kolejny, bisy i gorący aplauz zakończyły trzeci wieczór festiwalowy.
W poniedziałek, 6 listopada, fani przeżyli następną odsłonę muzycznego maratonu. Najpierw zagrali Yellowjackets, potem zaśpiewała Audrey Martell. Yellowjackets to legenda fusion i wiadomo było, że na ich koncert przyjdą przede wszystkim ci słuchacze, którzy świetnie zdają sobie z tego sprawę. I tak było. Bez zbędnych zagajeń, bez nadmiaru słów – tylko muzyka. A publiczność reagowała żywiołowo od początku, od pierwszego utworu. Bo trzeba sobie jasno powiedzieć, z pełną świadomością zalet innych wykonawców, że są muzyczni fachowcy, którzy mają dostęp do rdzenia kręgowego słuchaczy – jak zagrają i szarpną czymś w środku, nie sposób się nie kołysać, nie tupać, nie klaskać. I tacy są właśnie Yellowjackets. Wszyscy więc tupali, klaskali i kiwali się na boki, mniej lub bardziej. Zespół bez wysiłku nakręcił i podgrzał całą salę, a obecni świetnie się bawili. A potem zostawili nas wszystkich z poczuciem niedosytu, bo dali się przekonać do jednego zaledwie bisu.
Kto został dłużej, mógł się pocieszyć, słuchając uroczej Audrey Martell, młodej wokalistki amerykańskiej. A Audrey dała wszystkim potężny zastrzyk pozytywnej energii. To wciąż początki jej kariery koncertowej, ale dysponuje ciekawym, bogatym głosem o dużej skali i wyrazistości, co przy wszechstronności i talencie wróży tej artystce dużą karierę. Widzieliśmy więc i podziwialiśmy przede wszystkim jej młodość, entuzjazm, siłę emocji – sama wokalistka zastrzegła zresztą, że to będzie „not show, but sharing” („nie występ, ale dzielenie się”). I obdzieliła nas hojnie swoją muzyką (ale i ciekawymi tekstami stworzonych przez siebie piosenek!), wrażliwością, pasją, znajdując zresztą błyskawicznie odzew wśród słuchaczy, którzy – na zaproszenie Audrey – chętnie włączali się w jej utwory, klaszcząc, pomrukując i próbując podśpiewywać razem z nią. Bis i owacje, jako zwyczajowy element koncertów w Jazovii, miały miejsce – rzecz jasna – i tym razem.
A w najbliższym czasie, w ramach PalmJazz Festival, usłyszymy jeszcze Piotra Barona, wykonawcę, kompozytora, aranżera i publicystę, który jako saksofonista godnie kontynuuje tradycje wielkiego Coltrane’a (dziś, 8 listopada). We czwartek, 9 listopada, zagra niesamowity Steve Coleman ze swoją formacją Five Elements – saksofonista, kompozytor i wizjoner, opierający swoją muzykę o swoistą filozofię, w której spójną całość tworzą fizyka, metafizyka, matematyka, język, muzyka, taniec i astronomia, zaś muzyka stanowi język dźwiękowych symboli.
Po tej dawce muzycznej metafizyki 11 listopada będziemy świętować z Ola Onabule Band – brytyjsko-nigeryjskim wokalistą i piosenkarzem, śpiewającym o miłości zatraceniu i kondycji współczesnego człowieka zarówno z big-bandami, jak i orkiestrami symfonicznymi. Dzień później, 12 listopada, na scenie Teatru Miejskiego przy Nowym Świecie spotkanie ze światową gwiazdą muzyki improwizowanej – wirtuozem gitary i prekursorem mariażu etnojazzowego – Alem di Meolą. Ten koncert to absolutny obowiązek dla każdego melomana i wyjątkowa okazja dla tych, którzy nie mieli jeszcze możliwości posłuchać di Meoli na żywo.
A w poniedziałek, 13 listopada, powrót na scenę Jazovii, na której zagra Marius Neset Quintet – zespół intrygującego norweskiego saksofonisty młodego pokolenia. Neset, mimo młodego wieku, już pokazał muzyczny pazur, o czym świadczą autorskie płyty wydane przez prestiżową ACT Music i jego udział w wielu międzynarodowych projektach muzycznych. Jak widać, organizatorzy PalmJazz Festival skutecznie stosują zasadę Hitchcocka – zaczęli od muzycznego trzęsienia ziemi, a napięcie cały czas rośnie…
Eva Sand
PalmJazz Festival został dofinansowany z budżetu Miasta Gliwice.
Komentarze (0) Skomentuj