Z Borysem Budką, posłem Platformy Obywatelskiej, rozmawia Małgorzata Lichecka.
Na jakiej podstawie pan i posłanka Marta Golbik dokonaliście zmian na listach wyborczych do rady miasta?
Ostateczna wersja list kandydatów została przyjęta – zgodnie z obowiązującymi przepisami wewnętrznymi – przez Zarząd Krajowy PO RP.
Jak mają się takie działania do uchwał koła lokalnych struktur Koalicji z sierpnia i września 2018 roku, zawierających zupełnie inne listy?
Decyzje władz krajowych wiązały się przede wszystkim z budowaną od wielu miesięcy w całej Polsce koalicją Platformy Obywatelskiej i Nowoczesnej. Na szczeblu krajowym uznaliśmy, że nie możemy wysiłku zawiązania Koalicji Obywatelskiej, która ma wygrać te i kolejne wybory, poświęcić w imię lokalnych, niezrozumiałych dla wyborców, osobistych rozgrywek części radnych. W samorządzie i w polityce, by mieć efekty, trzeba pracować zespołowo. Nie wszyscy to zrozumieli, dlatego musieliśmy dokonać zmian. Te wybory nie będą bowiem miały charakteru wyłącznie lokalnego. Gra jest o wielką stawkę – czy samorząd będzie nadal samorządem, czy wygra scenariusz, w którym decyzje o gliwickich sprawach podejmowane będą na Nowogrodzkiej w Warszawie.
Czy powodem wycięcia społeczników z OSOM Gliwice i radnego, od wielu lat aktywnie działającego na rzecz mieszkańców, lokomotywę wyborczą PO, jest umowa z urzędującym prezydentem?
Powtórzę raz jeszcze – polityka to gra zespołowa i działanie według określonej strategii. Krytyka ma sens tylko wówczas, gdy jest konstruktywna i coś jest jej efektem. W tych wyborach gramy o dużą stawkę i jeśli przegramy, samorząd może działać tylko na papierze, bo w taką stronę zmierza polityka realizowana przez PiS i jego satelity. Dlatego do samorządu wystawiliśmy ludzi myślących podobnie, są oni gwarantem zaangażowania w sprawy miasta i regionu nie tylko przed wyborami. Nie mogliśmy pozwolić na stratę kolejnych lat w Gliwicach na jałowe spory. Co więcej – umowa koalicyjna z Nowoczesną wymagała patrzenia na listy nie z perspektywy własnego ego, ale możliwego efektu końcowego. Nie wszyscy radni to zrozumieli.
Żałuję, że działaczy OSOM nie ma na listach, o co zabiegała m.in. moja żona. Ich mniej lub bardziej publiczne wypowiedzi, że mogą po wyborach w radzie stworzyć własny klub, nie wróżyły niczego dobrego. Mam jednak nadzieję, że przyszłym radnym i wszystkim, którym zależy, by Gliwice zmieniały się tak, jak tego chcą mieszkańcy, uda się współpracować także z OSOM w innych formułach i na partnerskich, uczciwych zasadach.
Lokalni działacze i mieszkańcy, którzy aktywnie zaangażowali się w prace nad tworzeniem list, mówią wprost: to pucz i hańba, zaprzeczenie demokracji, o której tak chętnie mówi pan publicznie. Koalicję stać na takie działania?
Koalicji Obywatelskiej nie stać, by wśród naszych przedstawicieli były osoby, dla których własny interes jest ważniejszy od wartości czy programu, z jakim idziemy do wyborów. Czy nie powinno dać do myślenia, że największymi obrońcami dwóch radnych są działacze PiS? I rzecz najważniejsza. Nie mogliśmy ulec szantażowi. Najpierw, wbrew umowie koalicyjnej, próbowano uniemożliwić stworzenie w Gliwicach wspólnych list z Nowoczesną.
Później grożono startem z konkurencyjnych list. To tylko potwierdza, że niektórym osobom chodziło wyłącznie o własny interes. A dopełnieniem wszystkiego było zawłaszczenie list z podpisami poparcia dla naszego komitetu wyborczego. Ale uporaliśmy się ze wszystkim. Będę powtarzał do znudzenia: budujemy zespół ludzi, którzy potrafią ze sobą współpracować. Bo Koalicja Obywatelska to dopiero początek długiego wyborczego maratonu.
W Gliwicach PO jest już skończona – to opinia wielu osób. Jak pan to skomentuje?
Do mnie dociera wiele pozytywnych opinii dotyczących całej tej sytuacji. Gliwiczanie oczekują od nas pozytywnego działania w radzie i realizacji ich postulatów. Mają dość ciągłych sporów. Wyborcy wymagają też, byśmy za rok zbudowali wielki blok ugrupowań proeuropejskich i prodemokratycznych. A to jest możliwe tylko przy dobrej współpracy w samorządach.
Osoby znajdujące się na listach układanych w ostatniej chwili to ludzie nieznani, którzy nie uzyskali rekomendacji koła – jak pan wytłumaczy ich obecność?
Oczekuje pani, że bez względu na postawy radnych powinni oni zawsze znaleźć się na listach? Jestem innego zdania. Cenię pasjonatów, ludzi zaangażowanych i pracowitych. Na listach, prócz czwórki obecnych radnych, są też nowi kandydaci, z dużym dorobkiem zawodowym, by wspomnieć byłego rektora Politechniki Śląskiej, aktywiści, społecznicy. Ludzie, którzy nie tylko rozumieją samorząd, ale przede wszystkim wiedzą, że dzięki współpracy i współdziałaniu można wiele dobrego zrobić dla Gliwic.
Szczególne oburzenie i niesmak budzi pojawienie się pańskiej żony, która „zastąpiła” Dominika Dragona, a także „przesunięcie” Joanny Karwety, liderki z dużym dorobkiem, z tej listy na inną, bo „zagrażała” pana żonie. To już nepotyzm, panie pośle.
Liderem listy w tym okręgu, podobnie jak cztery lata temu, jest Janusz Szymanowski, wiceprzewodniczący rady miasta. Joanna Karweta, która dobrze rozumie, na czym polega gra zespołowa, ostatecznie wybrała śródmieście i tam jest pierwszą kobietą na naszej liście. Tajemnicą poliszynela jest, że były osoby obawiające się kandydowania mojej żony. Znają jej zaangażowanie w sprawy, którymi się zajmuje i sukcesy, jakie osiąga. Współorganizowała w Gliwicach kluby obywatelskie, na bieżąco współpracuje z gliwickim KOD-em, lwią część naszego prywatnego życia spędzamy razem na dziesiątkach spotkań w całej Polsce.
Czy bycie moją żoną ma to przekreślać? Gliwicka Platforma wskazała ją jako kandydatkę do sejmiku. Żona zaakceptowała tę sytuację, sprzeciwił się jej marszałek. Nie chciał stracić w urzędzie kogoś, kto inicjuje i realizuje tak ważne i dobre projekty społeczne oraz obywatelskie. Zaproponował start w Gliwicach, bo tu też warto podjąć podobne działania. Myślę, że naszemu miastu przyda się nowe, świeże spojrzenie na sprawy społeczne.
Z list KO wycofało się kilka osób – już po ogłoszeniu przez pana drugich list - to swoiste wotum nieufności dla działań posłów z Gliwic.
Wiem o chęci wycofania się jednej kandydatki z Nowoczesnej. Liczę, że zmieni swoje zdanie, bowiem do chwili obecnej nie złożyła formalnej rezygnacji.
Czy warto było poświęcać dobre imię i oddanych ludzi dla kontraktu politycznego?
Nie było i nie ma żadnego kontraktu z prezydentem Frankiewiczem. Jest natomiast bardzo podobne spojrzenie na samorząd, sprawy ustrojowe i konieczność współpracy, by wspólnie zmieniać Gliwice, zgodnie z oczekiwaniami mieszkańców. By to realizować, potrzebujemy ludzi, którzy rozumieją, że wartością w polityce są efekty pracy, a nie ciągły spór.
Zygmunt Frankiewicz, wbrew pani opinii, dotrzymał słowa w bardzo trudnych rozmowach, m.in. dotyczących metropolii czy sejmiku województwa. Co więcej – to, jak broni idei samorządu, piętnuje rozwiązania ograniczające samorządność na rzecz centralizmu, przekonuje mnie, że współpraca z nim może przynieść wiele korzyści nie tylko gliwiczankom i gliwiczanom, ale i w perspektywie kolejnych wyborów całemu obozowi prodemokratycznemu. Ale chyba najważniejsze – wreszcie w Gliwicach kończy się niezrozumiała wojna, oparta nie o merytoryczny spór, a osobiste ambicje i urażoną dumę niektórych radnych.
Komentarze (0) Skomentuj