W „wojskowym” i Gliwickim Centrum Medycznym, które od 8 maja są jedną spółką - szpitalem miejskim, lekarze i pielęgniarki zwalniają się lawinowo. Nie wznowił pracy, zawieszony w grudniu 2016 r., oddział chirurgii dziecięcej i nie ma szans, by to się stało.
Lekarze i pielęgniarki z obydwu szpitali mówią: to zapaść. Lista zagrożonych oddziałów wydłuża się z tygodnia na tydzień. W "wojskowym" znajdują się na niej: interna (ratuje się ją przejmowaniem lekarzy z kardiologii GCM), chirurgia ogólna (teoretycznie pracuje, ale lekarze buntują się przeciwko systemowi pracy), ortopedia (w zasadzie nie istnieje, bo wszyscy lekarze złożyli wypowiedzenia).
Natomiast w Gliwickim Centrum Medycznym zwolnił się ordynator oddziału wewnętrznego, w kolejce czeka też kilku lekarzy tego oddziału, odeszło dwóch zastępców ordynatora ortopedii, chirurgia ogólna pracuje na granicy bezpieczeństwa, są trudności w obsadzie lekarskiej pediatrii.
- W obydwu szpitalach na izbach przyjęć sceny dantejskie, bo przecież ludzi nie obchodzi, że pracujemy ponad siły. I wcale im się nie dziwimy: chcą takich szpitali, jakich się w serialach naoglądali. A u nas XIX wiek. Personel nie chce być traktowany jak mięso armatnie i nie przyjmujemy do wiadomości, że zależy nam tylko na pieniądzach. Bo tym argumentem grają prezes i miasto. My chcemy godnych warunków pracy i o tym piszemy do władz miasta oraz parlamentarzystów. Ale wątpimy, żeby się nami przejmowali - mówi jeden z lekarzy. Drugi wskazuje na nonszalancką i destruktywną politykę kadrową, a także przekraczanie wszelkich dopuszczalnych norm obciążenia pracą.
- Mam w ręku wyrok sądowy z pozwu zbiorowego, dotyczącego około 20 lekarzy. Dodam, wyrok korzystny dla tych ostatnich: zdaniem sądu, prezes Jarosz dopuścił się łamania prawa pracy i ma zapłacić odszkodowanie - tłumaczy inny lekarz.
Szpital jaki jest, każdy widzi
Od 8 maja 2017 r. „wojskowy” i GCM są jedną spółką – szpitalem miejskim. Przygotowania do tej kuriozalnej fuzji trwały prawie dwa lata. Kuriozalnej, bo do szpitala mniejszego („wojskowy”) przyłączył się większy (GCM). Prezes Marian Jarosz tłumaczył ten ruch „korzystniejszym systemem wynagradzania w szpitalu wojskowym”, jednak nikt nie wie, co kryje się pod tym stwierdzeniem.
Na jednym biegunie szpitalnej rzeczywistości nowe pracownie hemodynamiki, oddane właśnie w GCM, na drugim - obrazek z życia szpitala "wojskowego": nieczynna winda na chirurgii, w jednej z remontowanych sal ściany tylko zagruntowane, bo na farbę nie starczyło pieniędzy, zdjęcia rentgenowskie przy łóżkach można robić, ale nie ma ich gdzie wywołać - pracowania rozpada się ze starości, popsuł się rektoskop w poradni i jest tylko stary, którego nikt od dawna nie używa, a pod gips ładuje się watę, bo żałuje się pieniędzy na podkłady z prawdziwego zdarzenia.
Szpitale mają długi, łącznie około 6 mln zł, a połączenie, zdaniem Jarosza, pozwoli zaoszczędzić, tylko nie wiadomo, na czym, bo nie ma jeszcze żadnej strategii pracy nowego podmiotu.
W urzędzie doskonale wiedzą o złej sytuacji w szpitalach. Ale nie zanosi się na jakiekolwiek zmiany, bo miasto jest przekonane, że nie żałuje na nie pieniędzy. Winą obarcza system, czyli ministerstwo oraz NFZ, i nie widzi niczego nagannego w polityce prezesa Jarosza. Radni z komisji zdrowia, do których wielokrotnie zwracali się lekarze, zapoznali się z sytuacją, obiecali też przygotowanie w styczniu 2017 r. medycznego okrągłego stołu. Do dziś się nie odbył.
Przywróćcie nam chirurgię dzieci
Sprawy w swoje ręce wzięli za to pacjenci i postanowili walczyć o przywrócenie oddziału chirurgii dziecięcej. Zawieszono go w grudniu 2016 roku po tym, jak odeszli wszyscy lekarze. Jarosz twierdził wówczas, że to nie problem i szybko znajdzie nowych, na przykład świeżo upieczonych absolwentów Uniwersytetu Medycznego. Ale nikt się nie zgłosił. Z dnia na dzień prawie 40 tys. dzieci zostało bez opieki medycznej, a rodziców informowano, że mogą pojechać do Zabrza, Rybnika czy Chorzowa.
Tak jak Beatę Kaniowską. Jej syn przeciął udo, bardzo krwawiło, pojechała więc do GCM. Tam dowiedziała się, że musi jechać gdzieś indziej, wsiadła w samochód i ruszyła w drogę. Ale postanowiła, że tak sprawy nie zostawi i przygotowała petycję do władz miasta, a konkretnie do Krystiana Tomali, zastępcy prezydenta, odpowiedzialnego za służbę zdrowia. Podpisy zbierano przez dwa miesiące.
- Rozmawiałam z bardzo różnymi ludźmi i tak to już jest, że nasza świadomość wzrasta, gdy dojdzie do przykrego zdarzenia. Z petycją byłam także w szkołach. W wielu usłyszałam, że nie mogę jej zostawić - mówi Kaniowska. Pod petycją podpisało się prawie 700 osób i lada dzień trafi ona na biurko urzędników.
Radiowa będzie walczyć. Nie chce do miasta
Spółka Vito-Med (szpital przy Radiowej) znalazła się poza szpitalną siecią, a ostatnie tygodnie są dramatyczną walką o byt.
- Zabrakło jednego oddziału – mówi Przemysław Gliklich, prezes spółki i dodaje, że przez ostatnie lata ciężko pracowali na ministerialną akredytację oraz certyfikaty ISO. Zainwestowali również w budynek (3 mln zł ), aparaturę (1,8 mln), dostosowali Radiową i ZOL przy Kozielskiej do wymogów Sanpiedu, walczyli z NFZ w sądach i udało się odzyskać 1,8 mln z tzw. nadwykonań.
- Przez 10 lat urabialiśmy się po łokcie i okazało się, że niepotrzebnie, bo to, co zrobiliśmy, już się nie liczy. Jedną ministerialną decyzją lata naszej pracy znalazły się w koszu – Gliklich nie kryje rozgoryczenia. Vito-Med to inny podmiot niż dwa pozostałe szpitale, których głównym i jedynym udziałowcem jest miasto. Na Radiowej zarządzają pracownicy - lekarze i nikt nie ma wątpliwości, że szpital musi funkcjonować.
Gliklich pukał do wielu drzwi i wszędzie słyszał to samo: że neurologia i udarówka są ważne, lecz takich szpitali jest na Śląsku bardzo wiele, więc nikt niczego obiecać nie może. Tyle dowiedział się w NFZ.
W Vito-Medzie rozważano różne scenariusze, z których ostatecznie wyklarowały się dwa: połączenie z jednym z miejskich szpitali albo przystąpienie do konkursu o kontrakt. Obie obarczone dużym ryzykiem. Co do połączenia, w grę wchodziło Gliwickie Centrum Medyczne, ale jeszcze jako samodzielny podmiot. Po 8 maja stało się jasne, że tę koncepcję trzeba zweryfikować.
- Spotkaliśmy się z władzami miasta, był też pan Jarosz, przedstawiono go jako naszego przyszłego pracodawcę. Rozmawialiśmy o sprzedaży udziałów, chcieliśmy poznać strategię miasta, plany, konkretne rozwiązania, a także dowiedzieć się, jak będzie wyglądała nasza praca w nowym szpitalu. Nikt z obecnych na spotkaniu nie potrafił nam na te pytania odpowiedzieć - mówi dr Małgorzata Dziedzic, dyrektor ds. leczniczych spółki.
Druga ścieżka, czyli kontraktowanie, również rodzi wiele wątpliwości. Do podziału między śląskie szpitale spoza sieci jest 9 proc. środków i walka o pieniądze będzie bardzo zacięta.
Decyzję o przyszłości Vito-Medu miała podjąć rada nadzorcza spółki. Obradowała przez dwa dni.
- Ostatecznie wybraliśmy wariant z konkursem, ale tylko na neurologię i udary, bez interny. Nie będziemy sprzedawać udziałów miastu. Podejmiemy ryzyko, a naszymi atutami są akredytacji i długoletnia obecność na rynku medycznym - tłumaczy dr Dziedzic.
Przed spółką gorący okres: konkurs zostanie ogłoszony do 28 czerwca, do 20 lipca szpitale mają czas na składania ofert, rozstrzygnięcie - 25 sierpnia.
- W tym roku nie mamy urlopów - podsumowuje Gliklich.
Małgorzata Lichecka
Komentarze (0) Skomentuj