1 października odbyła się w Gliwicach światowa współczesna premiera sceniczna opery „Arminio” J.A. Hassego. I żaden słuchacz nie zaprzeczy, że wyciągnięcie jej z muzycznego lamusa miało głęboki sens.Odkurzono i przywrócono do życia dzieło reprezentujące gatunek późnobarokowej opera seria (opery poważnej), stworzone w 1730 r. i po przeróbkach przedstawione elektorowi saskiemu i królowi Polski Augustowi III Wettinowi na potrzeby utrzymywanego przez niego zespołu operowego.
Twórca „Arminia” był muzyczną znakomitością swojego czasu, kompozytorem rywalizującym popularnością i wzięciem z samym Haendlem. Przez 30 lat pełnił funkcję nadwornego kapelmistrza Augusta III, chętnie widywano go także na cesarskim dworze w Wiedniu, słowem – zrobił karierę bez porównania większą i bardziej lukratywną niż np. współczesny mu Bach. Po latach sukcesów i powodzenia nadeszła jednak zmiana muzycznych gustów i Hasse zmarł w zapomnieniu, zaś jego muzyką przestano się interesować. Niewystawiany od ponad 150 lat „Arminio” wzbudził zainteresowanie {oh!} Orkiestry Historycznej z Katowic, konsekwentnie podejmującej się realizacji kolejnych historycznych wykonań dzieł muzyki dawnej. Z pietyzmem przepisano więc manuskrypt partytury, zgromadzono zespół wybitnych, cenionych w całej Europie śpiewaków z Czech, Polski i Słowacji, jak Marketa Cukrova czy Karol Kozłowski, i ruszono w ArminioTournee 2016. Sobotnia realizacja dzieła w Teatrze Miejskim w Gliwicach stanowi część tego tournée.
Podkreślmy to od razu, oddając sprawiedliwość wykonawcom – tak śpiewakom, jak i towarzyszącej im orkiestrze – że muzyka był wspaniała. I instrumentaliści i wokaliści dołożyli starań, by brzmiała jak głos aniołów. A niewiele rzeczy może się równać ze słodyczą i subtelnością muzyki dawnej, oddanej zgodnie z duchem epoki, w ramach stworzonych przez nią praktyk wykonawczych. Wyjątkowo trafnym posunięciem okazało się też, praktykowane już na większości szacownych scen operowych, wyświetlenie na panelu nad sceną tekstu libretta. I o pietyzmie, z jakim potraktowano historyczną materię dzieła, niech świadczy fakt, że przetłumaczono to libretto niezwykle starannie, z zachowaniem typowo barokowych figur poetyckich, gier słowno-znaczeniowych i retorycznych ozdobników oryginału. Typowe dla dzieł tego okresu słowny patos i grandilokwencja, towarzyszące dramatycznym zwrotom akcji i pompatycznym pozom wykonawców, przydawały całości dodatkowego smaku i pozwalały na bardziej świadomy odbiór całości.
Bardziej dyskusyjne wydają się kostiumy odtwórców głównych ról – zeszłoroczna „Didone abbandonata” w stylizowanych strojach z epoki bardziej do mnie przemawiała. Ot, choćby taka kwestia: Arminiusz to barbarzyńca, dlaczego zatem nosi stylizowany strój żołnierzy rzymskich? Wszak spodnie właśnie wyznaczały wtedy granicę starcia cywilizacji. Czemu z kolei Rzymianin Varo nosi togę, odpowiednik współczesnego fraka, a nie strój żołnierski z krótką spódniczką-pasem? Przecież to on dowodził legionami w bitwie. Przegapiono sygnał, który byłby czytelny dla odbiorców – germańskie portki przeciw rzymskim spódniczkom żołnierskim. Podobnie z różną długością sukni kobiecych – nie wiadomo, czym ją tłumaczyć. A przecież jeśli role męskie (zamiast wykonujących je w dobie baroku kastratów) śpiewają kobiece mezzosoprany i soprany, aż się prosiło, by przez charakteryzację i kostium bardziej podkreślić „płeć sceniczną” danej postaci.
Trudno też dociec, czemu do mocno symbolicznej i zaznaczonej tylko paroma elementami dekoracji (tron i kolumny) dodano stół i krzesła, wyraźnie „z innej bajki”. A już zupełną zagadką była dla mnie logika ruchu scenicznego artystów. Długo się zastanawiałam, ale nie umiem sobie odpowiedzieć na pytanie, czemu co pewien czas, w trakcie kolejnej cudownej arii, ktoś wchodził na wspomniany stół. Rozumiem, że opera to „kraina umowności”, z którą logika i prawdopodobieństwo mają kontakt z rzadka i jedynie warunkowo, taka już specyfika tego gatunku. Tym bardziej jednak wypadałoby używać wspomnianych elementów spektaklu do rozjaśniania i interpretowania – a nie zaciemniania – zawiłości libretta.
Nie mogę jednak powiedzieć, żeby wymienione niewielkie usterki specjalnie przeszkadzały publiczności w odbiorze tego, co stanowiło o wyjątkowej urodzie spektaklu. Patos scenicznych gestów, nieprawdopodobne zwroty akcji, rozdęte ponad miarę rozterki uczuciowe bohateróww przedziwny sposób nie niweczyły uroku, jaki rzucała na słuchaczy ta muzyka, raczej przeciwnie – podkreślały. Po raz kolejny dla (oh!) Orkiestry Historycznej muzyczny lamus okazał się pełnym skarbów sezamem.
Ewa Piasecka
Komentarze (0) Skomentuj