Ewa Hajduk (47 l.), osoba pełna pasji i ciepła. Jest instruktorką plastyki oraz rękodzielnictwa w Miejskim Ośrodku Kultury i Sportu w Pyskowicach. O tym, co dzisiaj robi i co stanowi sens jej życia, zadecydowały dramatyczne wydarzenia sprzed lat.
Nie jest rodowitą Ślązaczką, pochodzi z Drezdenka w Lubuskiem. - Od
dzieciństwa wykazywałam zdolności plastyczne, byłam też bardzo wrażliwa.
Może dlatego, że dorastałam wśród lasów i jezior – uśmiecha się pani
Ewa. - Zawsze starałam się, żeby wokół mnie było kolorowo, uwielbiałam
upiększać przestrzeń, w jakiej się znajdowałam.
Tak naprawdę talenty plastyczne i rękodzielnicze u sympatycznej pyskowiczanki pojawiły się, gdy kolejno spotykały ją rodzinne tragedie. Była szczęśliwą mężatką, matką trójki dzieci. - Niechętnie o tym mówię, ale straciłam męża, dotknęła mnie choroba nowotworowa, osiem lat temu zmarł mój 16-letni syn. Życie nauczyło mnie, żeby doceniać każdą chwilę, bo nic nie jest nam dane na zawsze.
By głowa nie myślała, trzeba mieć zajęte ręce. Pani Ewa uciekła w sztukę. Wtedy eksplodowały jej talenty. - Zaczęłam od prostych rzeczy: układania ikebany, robienia stroików - opowiada. - Znajomym zaczęło się to podobać, więc pojawiały się kolejne pokłady motywacji.
To jednak nie wystarczało. Samotne wieczory po śmierci męża stawały się nie do zniesienia. - Szukałam inspiracji – wraca pamięcią. - Nie było komputerów, tylko literatura. Wertowałam opracowania dotyczące malarstwa, rzeźby i nieśmiało zaczęłam sama szkicować. Wiadomo, pierwsze próby były nieporadne, ale to samokształcenie do dziś mi towarzyszy. Śledzę światowe trendy w sztuce i je wykorzystuję.
Jesteśmy w pracowni pani Ewy w pyskowickim MOKiS-ie. - Czuję się tutaj jak w domu, jestem spełniona, doceniona i potrzebna – mówi z dumą. Pracę w ośrodku kultury dostała 13 lat temu. Trochę przez przypadek. Zawsze udzielała się w szkołach, do których chodzili jej synowie. Oddawała za darmo różne wyroby rękodzielnicze, by sprzedawano je potem przy okazji szkolnych festynów. - Stałam się przez to trochę rozpoznawalna. Któregoś dnia zwrócono się do mnie z zapytaniem, czy mogłabym przygotować wielkie tablice dożynkowe. Zgodziłam się.
Na co dzień opiekuje się 150 dzieci. - Spotykamy się popołudniami i robimy różne fajne rzeczy. Mam aż dziewięć grup. Podopieczni mówią na mnie „czarodziejka z Pędzelka”, bo jedna z tych grup tak się nazywa. Staram się uwrażliwiać najmłodszych na sztukę i piękno. Robimy coś z niczego, a finałem naszych zabiegów jest wystawa prac z malarstwa, rysunku, rzeźby, rękodzieła. Prowadzę też warsztaty z dorosłymi.
Tak naprawdę talenty plastyczne i rękodzielnicze u sympatycznej pyskowiczanki pojawiły się, gdy kolejno spotykały ją rodzinne tragedie. Była szczęśliwą mężatką, matką trójki dzieci. - Niechętnie o tym mówię, ale straciłam męża, dotknęła mnie choroba nowotworowa, osiem lat temu zmarł mój 16-letni syn. Życie nauczyło mnie, żeby doceniać każdą chwilę, bo nic nie jest nam dane na zawsze.
By głowa nie myślała, trzeba mieć zajęte ręce. Pani Ewa uciekła w sztukę. Wtedy eksplodowały jej talenty. - Zaczęłam od prostych rzeczy: układania ikebany, robienia stroików - opowiada. - Znajomym zaczęło się to podobać, więc pojawiały się kolejne pokłady motywacji.
To jednak nie wystarczało. Samotne wieczory po śmierci męża stawały się nie do zniesienia. - Szukałam inspiracji – wraca pamięcią. - Nie było komputerów, tylko literatura. Wertowałam opracowania dotyczące malarstwa, rzeźby i nieśmiało zaczęłam sama szkicować. Wiadomo, pierwsze próby były nieporadne, ale to samokształcenie do dziś mi towarzyszy. Śledzę światowe trendy w sztuce i je wykorzystuję.
Jesteśmy w pracowni pani Ewy w pyskowickim MOKiS-ie. - Czuję się tutaj jak w domu, jestem spełniona, doceniona i potrzebna – mówi z dumą. Pracę w ośrodku kultury dostała 13 lat temu. Trochę przez przypadek. Zawsze udzielała się w szkołach, do których chodzili jej synowie. Oddawała za darmo różne wyroby rękodzielnicze, by sprzedawano je potem przy okazji szkolnych festynów. - Stałam się przez to trochę rozpoznawalna. Któregoś dnia zwrócono się do mnie z zapytaniem, czy mogłabym przygotować wielkie tablice dożynkowe. Zgodziłam się.
Na co dzień opiekuje się 150 dzieci. - Spotykamy się popołudniami i robimy różne fajne rzeczy. Mam aż dziewięć grup. Podopieczni mówią na mnie „czarodziejka z Pędzelka”, bo jedna z tych grup tak się nazywa. Staram się uwrażliwiać najmłodszych na sztukę i piękno. Robimy coś z niczego, a finałem naszych zabiegów jest wystawa prac z malarstwa, rysunku, rzeźby, rękodzieła. Prowadzę też warsztaty z dorosłymi.
Komentarze (0) Skomentuj