Z Krzysztofem Siwczykiem,laureatem Nagrody Literackiej Gdynia, o rodzinnych Gliwicach, literaturze, której w wciąż w mieście brakuje, a także o życiu domowym rozmawia Małgorzata Lichecka.    
Kiedy umawialiśmy się na rozmowę, powiedziałeś, że z Nagrodą Literacką Gdynia nie było łatwo.

Nagroda Literacka Gdynia jest wyróżnieniem niezwykłym. Honoruje się w niej literaturę szerokokątnie: poezja, esej, proza i przekład. Tym samym kapituła nagrody czyta dokładnie, gatunkowo, wnikliwie, ze specjalizacją. Nie ma tam pomyłek. Wiem o tym, bo przez wiele lat pisałem do Dodatku Literackiego Nagrody Gdynia, komentując książki nominowane i nagradzane na przestrzeni 12 lat istnienia tego wyróżnienia. Wiem, jak mocna jest tam konkurencja. Stąd moje ogromne zaskoczenie i radość, że moja książka uhonorowana została nagrodą w kategorii eseju. Esej jest stosunkowo trudnym gatunkiem, niepochwytnym. W kapitule zasiadają mistrzowie tego gatunku. Jestem więc totalnie zaszczycony.

„Koło miejsca/Elementarz”, dwuczłonowy tytuł można wykorzystywać, tłumaczyć, odnosić zamiennie. Raz będziesz koło miejsca, innym razem tworzysz elementarz.

„Elementarz” stworzył w swoich fotografiach Michał Łuczak. Zbudował z obrazów opowieść o świecie, którego nie ma. Opowieść mającą początek, koniec i zakończenie. Odpowiedział spustem migawki na mój tekst zbudowany z fragmentów - nieciągłych, retrospektywnych i profetycznych zapisków, które składają się na część eseistyczną. Książkę staram się traktować jako całość - czasem wykluczających się, a czasem dopełniających impresji o pamięci, ale też chwili obecnej i tej, która dopiero przede mną.

„Koło miejsca” jest portretem intymnym miasta, literatury, ciebie, twoich bliskich. Skomponowanym ze szczegółów i przeszłości. Jak układa się taką opowieść?

Cóż, najpewniej układa się ją intuicyjnie, budując mozolnie ze szczątków wrażeń, do których dostęp może mieć jedynie język literatury. Na dobrą sprawę książka ta ujawnia, jak bardzo język mówi naszą przeszłością, intymnością, nawet strefami ciszy, przynależnymi tajemnicy odchodzenia w niepamięć, odchodzenia bliskich i dalszych nam ludzi. Nad tą sferą języka unosi się natomiast  moje wspomnienie rodzinnego miasta, w którym żyłem od zawsze. I w którym żyję teraz, i najpewniej  żyć będę jutro.

Pamięć uwrażliwia na szczegół, ale jak go z niej wydobyć? Który jest najważniejszy? W eseju zacząłeś od ulicy Przyszłości i stu metrów popękanego asfaltu, w który w czasie deszczu wsiąkała woda. Miałeś inne początki eseju? Inne szczegóły?

Najważniejsze jest zawsze pierwsze zdanie. U mnie brzmi ono: „Pamięć, podobnie jak świadomość, jest naiwna”. A potem od razu przypomniała mi się nazwa ulicy w Sośnicy, na której mieszkałem. Jakże ironiczna w kontekście lat 80. Przyszłość to była wtedy jedyna kwestia, o której się nie myślało. Całą resztę stanowiło drobne krzątactwo wokół banalnych rytuałów życia w zgrzebnej, politycznej rzeczywistości.  Skądinąd właśnie ta zgrzebność pozwoliła mi przechować parę wyraźnych szczegółów tamtej epoki, które powracają w języku eseju, oliwiąc go i napędzając jego zmysłowe działanie. Zakładam, że tak buduje się w literaturze efekt uniwersalności (śmiech). Ponadto w partiach początkowych zwyczajnie eseistyka ta gra na nucie melancholijnej, powtórnie zawierza pierwszemu doświadczeniu świata, jakie udziela się dziecku.

Piszesz: „Miasto, w którym mieszkam, nie było miastem literatury. Było i nadal jest wykwintną potencjalną międzysferą, w której nie gnieździ się duch kultury literackiej, by nie powiedzieć kultury w ogóle. Nie mógłbym oczywiście żyć gdzie indziej”. A może to tylko złudzenie, że nie mógłbyś. Dlaczego tak trzymasz się Gliwic? Co jest w tym „nic”?

Jestem przekonany, że jest to NIC Różewiczowskie (śmiech). Gdzie indziej znajdę go więcej? Być może zdanie, które przytaczasz, jest rękawicą rzucaną miastu, na którym mi zależy, bo jestem jego częścią? A skoro tu żyję, to znaczy, że mi cholernie zależy. To miasto miało swoją genialną przeszłość literacką. Czas teraz, żeby wreszcie zbudowało sobie perspektywy na literacką przyszłość. Rozmawiałem kiedyś z Adamem Zagajewskim, który stwierdził, że Gliwice nie stworzyły literackiej reprezentacji tego, czym faktycznie są. Odnoszę wrażenie, że te słowa powinniśmy wszyscy my, gliwiczanie, odczytać jako szansę, a nie diagnozę. Między innymi dlatego napisałem esej o moim mieście.

Bardzo pięknie i trafnie opisałeś swoje nastoletnie zetknięcie z literaturą i Nazwiskami. Te podrygi przy szkolnej gazetce... jak wyglądają z perspektywy czasu?

Cóż, Kornhauser i Zagajewski chodzili do „Rymera”. Tak się złożyło, że V liceum było miejscem, w którym i ja miałem przyjemność dojrzewać. To była i chyba dalej jest świetna szkoła. Uczyłem się na „mat-fizie”, niemniej literatura była mi bliska. Czytałem Kornhausera i Zagajewskiego, bo mnie intrygowali. Też chciałem coś tam pisać. Miałem fajnych pedagogów, którzy nie zabili we mnie tej woli, tylko jakoś dopingowali. Właściwie mam same dobre wspomnienia: balangi, lektury, nadzieje na przyszłość. No i matura. Na ustnym z „polaka”  wylosowałem pytanie o poezję Nowej Fali. Od razu wiedziałem, że jestem w domu. (śmiech).

Uwielbienie, zrozumienie, odbrązowienie. Takie stany można zaobserwować czytając o Różewiczu. Portretujesz go po swojemu. Najpierw jako gderającego mężczyznę w średnim wieku, potem uważnego obserwatora, zawsze i do końca outsidera, wreszcie twórcę i kanoniczną postać literatury.

Tak, Różewicz jest dla mnie modelem pewnego światoodczucia. Bardzo mi bliskiego. Już sam fakt, że napisał w Gliwicach swoje najważniejsze rzeczy, powoduje, iż to miasto na dzień dobry jest parę kroków do przodu przed peletonem. Jego poetycki zoom pokazał nam rzeczywistość w przybliżeniu, na jakie mało kogo stać. On doszedł do granic tego, co w literaturze wyrażalne. Teraz, kiedy już go nie ma, musimy rozpocząć podróż właśnie z  tego punktu. Dlatego trzeba go cały czas czytać, powracać do tej trudnej literatury. Ona może nam powiedzieć więcej o naszym „tu i teraz”, niż całe to badziewne wirtualne „pitu-pitu”, od którego coraz bardziej durniejemy.

Zacząć tam, gdzie ktoś skończył, bo dalej już nie można oddychać. Da się uchwycić w literaturze ten moment. Domyślałeś się, gdzie skończył Różewicz? I jak można zacząć?

 Jedynie to przeczuwam. Coś mówi mi, że kwestia rozbija się właśnie o język, jego indywidualną ekspresję i twórcze podejście do materii słowa. A, jak doskonale wiesz, ze słowami słabo nam idzie. Wszyscy teraz wokół są zdziwieni, że jakiś szeregowy poseł zarządza 30-milionowym krajem podług widzimisię swoich zaburzeń. Ale ten szeregowy poseł na jednym się zna: na języku właśnie. Od języka zaczyna się każdy koszmar. Dlatego tak bardzo to społeczeństwo jest bezbronne. W Polsce kompletnie nie uczy się ludzi lektury, umiejętności krytycznego myślenia poprzez wgląd w manipulacyjny charakter języka. Póki się tego nie nauczymy, póty dzielić będziemy los niczego nieświadomych owiec idących pod ideologiczny nóż.

Różewicz nie spieszył się kochać ludzi. A ty?

Nie, ludzi w ogóle nie spieszę się kochać, spieszę natomiast z miłością do poszczególnych osób.

Analizujesz gliwickie lata Różewicza bez lukru i patosu, oddajesz hołd, ale inaczej, nie na klęczkach. Dajesz nam Różewicza zwyczajnego. I zderzasz tę postać z miastem: z lat, w których tu mieszkał i współczesnym. Gliwicami, które zawsze miały z nim kłopot. Dlaczego?

Bo ja wiem? A może to on miał kłopot z własnym ego, uwięzionym w prowincjonalnym mieście, którego nie wybierał? Z drugiej strony,  kiedy Różewicz znalazł się już we Wrocławiu, to przecież nie od razu na salonach artystycznych. Raczej gdzieś z boku. To chyba generalnie był facet antypatyczny, raczej mruczek niż salonowy lew. Gdy był w Gliwicach, dotknęła go już klęska urodzaju sławy.  Być może całkiem dobrze sobie z nią radził w tym domu z wieżyczką. To są moje przypuszczenia. Jedno wiem: „niewidzialność” literacka Gliwic pozwoliła Różewiczowi sięgnąć nieba literatury.  Być może w Krakowie, Warszawie czy Wrocławiu zapijałby smutki. W Gliwicach sublimował te traumy w pisaniu. A Gliwice? Troszkę przespały moment, kiedy trzeba było się światu pochwalić, że między nami był geniusz. Nie wiem tylko, czy to ze skromności czy z głupoty. (śmiech).

Opowiedz o Kornhauserze. Uratował cię w szkole.

Tak, na matematyce, w czwartej klasie, tuż przed maturą, dostałem pytanie o prawdopodobieństwo.  Ni w dupę nie znałem odpowiedzi. I wtedy otworzyły się drzwi i ktoś powiedział, że Kornhauser jest w Gliwicach i ma spotkanie autorskie. Zostałem więc, jako klasowy wierszokleta, wydelegowany i uratowany. A potem się z nim poznałem. Dziś się przyjaźnimy. Ale też blisko jestem z jego synem Kubą, który jest świetnym poetą i już prawie profesorem. Zna się na awangardach dwudziestowiecznych jak mało kto. Poszedł w ślady ojca. 
Jak odzyskać Kornhausera i Zagajewskiego dla miasta? Zostawili tu bliskich i przeszłość, ale nie widzieli przyszłości.
Wiesz, ich dalsze wybory, studia na UJ, to było coś naturalnego. To były też inne czasy. Trzeba było znaleźć się w jakimś centralnym ośrodku akademickim, żeby działać. I w opozycji, i w literaturze. Ja się zupełnie nie dziwię. Nie musimy ich odzyskiwać. Po prostu pamiętajmy o wierszach, to wystarczy. Mają tu jeszcze bliskich, mają groby bliskich. Oni w tym mieście dalej są, na prawach pamięci. Piszą o Gliwicach. Winniśmy im za to wdzięczność.

„Różewicz był niewidzialny tak, jak miasto, gdzie kiedyś mieszkał. Miasto dziś przytulisko hipsterki, która mogłaby mieszkać gdzie bądź. Te obleczone w jednakowe mundurki, eleganckie młode ciała zasiadają w eleganckich bistrach, by elegancko dyskutować o „donosach” w „wirtualu”. W „Kole miejsca” piszesz, że nie widać starych i że ty przywykłeś żyć wśród nich.

Tak, zawsze miałem skłonność do starości. Starość mnie fascynowała, zwłaszcza za młodu. Wydawała mi się kładką, po której przechodzi się szybciej przez życie, oszczędzając jednocześnie czas. Lubiłem słuchać o cudzych doświadczeniach, wierzyłem w tzw. życiową mądrość. Dziś mam 40 lat. I wygląda mi na to, że jednak życiowa mądrość to mit. Pozostaje raczej spokojnie czekać końca i dużo, dużo czytać. Reszta to paprochy, bzdurki i hormony.

Zatorze, Bronx, moja i twoja dzielnica, moja – dzieciństwa i nastoletniości, twoja – młodości i pierwszego zamieszkania. Na Wiatreka (dziś Błogosławionego Czesława) mieszkała moja babcia. A ty w eseju stwierdzasz, że nigdzie nie pisało ci się tak dobrze, jak tam.

 Oj, tak, „trójkąt bermudzki” był dla mnie zawsze łaskawy twórczo. I nie tylko twórczo. Miałem tam sporo znajomych, wykolejonych raczej. Znałem parę pokoleń mieszkańców. Starych, średnich i zupełnie młodych. Tam było jakieś następstwo sensu i pokoleń. Ponadto tam z żoną zaczęliśmy wspólne życie.

Przygotowując esej, przeszedłeś  ponownie miasto szlakiem pamięci, swojej przeszłości. Czego szukałeś?

Najpewniej, jak jakiś ubożuchny Proust, poszukiwałem straconego czasu. W moich przypadku pisarskim czas odnaleziony nie okazał się jedynie efektem „magdalenki”, ale ma swoje imię, ma trzy lata i jest dziewczynką.

Gdzie zabierasz córkę i co jej czytasz?

 Na pola, do lasu, nad rzekę, jezioro i morze. Do kopalni to może później (śmiech). Zanim sama pójdzie w świat, chcę, żeby jej świat był możliwie sielankowy. Korekta przyjdzie szybciej, niż może się spodziewać. Zawsze tak jest. Ale póki co pragnę dla niej dzieciństwa totalnie beztroskiego. Jak każdy chyba rodzić. A czyta jej mama. Ja mam po dziurki w nosie literatury (śmiech). Ja jestem od wygłupów.

„Ona jest moim przejaśnieniem. A poezja dzieje się w jej bloku rysunkowym”, mówisz o córce. Co dziecko zmieniło w twoim życiu. Także literackim.

W życiu zmieniła absolutnie wszystko. Na plus. A w literaturze?  Dla literatury jest problemem. Trzeba szukać nowego języka opisu. Trzeba się wsłuchiwać w jej inność, odmienność, niepodległość. I budować w sobie szacunek dla tej niepodległość. To jest dla rodzica zawsze strasznie trudne. A dla pisarza podwójnie . W tym punkcie  można wszystko spieprzyć.  Dlatego staram się być możliwie uważny. I nie popadać nadmiernie w nostalgię i egocentryzmy.

 Za co lubisz Gliwice, a za ich nie lubisz?

 Lubię Gliwice dzisiejsze, jasne. To miasto „wygląda”. Nie ma już tego syfu z przełomu lat 80. i 90. Lubię tu być, spotykać starych kumpli i koleżanki. Bardziej niż w Krakowie. Tak się złożyło, że jestem teraz dyrektorem artystycznym krakowskiego Międzynarodowego Festiwalu Miłosza. I chciałbym, żeby duża impreza literacka odbywała się również w moim mieście. Nie lubię więc stanu, w którym to się nie dzieje. Jeszcze.

Jak więc uczynić z miasta przestrzeń  wrażliwą na literaturę i sztukę: prowincjonalne Gliwice windują się wśród ośrodków, ale jakoś tak obok, tak poza. Odnoszę wrażenie, że ci, którzy powinni się z tego cieszyć, te „prezydium zajączków”, jest na ten marsz ku sławie zupełnie obojętne.  

Tego chyba nie da się zaprogramować. Wszystko ostatecznie okazuje się kwestią świadomości, temperamentu, ambicji i woli. Takich rzeczy nie da się ot tak wymóc. Trzeba mieć w sobie pasję. Jak jej nie ma, będziemy zaledwie dobrzy. A chodzi o to, żeby podskoczyć trochę wyżej, niż cztery litery, na których ostatecznie się siedzi. Ale nie utyskujmy. Jest Czytelnia Sztuki -  to miejsce urosło do rangi pierwszej ligi miejsc poświęconych sztukom fotograficznym. I również jako wydawca Grzesiek Krawczyk ma same sukcesy. Wiem to z „nasłuchu” z zewnątrz. I jestem z tego dumny bardzo. Jeszcze stu takich Krawczyków i jesteśmy w domu (śmiech).            


Nagrodzona w 12. edycji Nagrody Literackiej Gdynia książka Krzysztofa Siwczyka „Koło miejsca/Elementarz” została zainspirowana i wydana przez Czytelnię Sztuki – Muzeum w Gliwicach. Publikację można nabyć w Willi Caro, za pośrednictwem strony internetowej www.muzeum.gliwice.pl oraz www.czytelniasztuki.pl  Zamówienia można również składać pisząc na adres: redakcja@muzeum.gliwice.pl

 
Krzysztof Siwczyk – poeta, krytyk literacki, eseista. Autor jedenastu tomów wierszy i dwóch książek krytyczno-literackich. Zdobywca wielu nagród literackich, m.in. nagrody Kościelskich. Mieszka w Gliwicach, pracuje w Instytucie Mikołowskim.    

Galeria

wstecz

Komentarze (0) Skomentuj