22 lata temu Ania wyjechała z Gliwic na studia do Australii. Pod koniec studiów, w 2009 roku poznała pochodzącego z Nowej Zelandii Sama, który dziś jest jej mężem i ojcem ich 7-letniego syna. Kilka miesięcy temu wyruszyli w podróż, kierując się na wschód. Po drodze w Las Vegas wzięli ślub, a w Meksyku oglądali całkowite zaćmienie słońca.
W końcu przybyli do Gliwic i choć nie mają biletu powrotnego, a ich syn chodzi do tutejszej szkoły, kiedyś zapewne wrócą na Antypody. Zanim to jednak nastanie, szukają w naszym mieście swojego miejsca. A łatwo wbrew pozorom nie jest.
Po wiedzę do Krainy Kangurów
Marzenia Ani o studiach w Australii wyrosły na gruncie zachwytu tamtejszym podejściem do życia. Jej uczelnia znajduje się w Cairns, w stanie Queensland, na samej północy tropikalnej Australii. Tam gliwiczanka zdobyła tytuł Bachelor of Science, ze specjalizacją w zoologii. Następnie studiowała w Canberra, w stanie Australian Capital Territory, gdzie zdobyła tytuł Master of Biological Antropology, ze specjalizacją z zakresu naczelnych. Na studiach obserwowała jak małpy, szympanse, goryle i orangutany radzą sobie z malowaniem, w porównaniu z dziećmi na określonym etapie rozwoju.
Samuel Tupou, pochodzący z Nowej Zelandii (od strony ojca częściowo z Tonga), zachwycił ją swoim szczerym uśmiechem. A że ma artystyczną duszę, szybko zawładnął sercem Ani. Jakiś czas później na świat przyszedł ich syn – Atamai Wiktor. Dlaczego, mając tam poukładane życie i pracę postanowili wybrać się w daleką podróż? Częściowo ze względu na plany weselne, częściowo z powodu chęci nauczenia syna polskiego języka i spędzania czasu z jego rodziną, a w szczególności z dziadkami, ale także z powodu… zaćmienia słońca w Meksyku. To był jeden z głównych celów ich podróży.
W jej urodziny „zgasło” słońce
Był 2012 rok, kiedy Ania z Samem zachwycali się całkowitym zaćmieniem słońca w Cairns. Gliwiczanka postanowiła wtedy sprawdzić, kiedy wystąpią kolejne takie zjawiska. Zauważyła wtedy, że za 12 lat całkowite zaćmienie słońca wystąpi dokładnie w jej urodziny, w Meksyku. Wtedy już zapowiedziała, że na to wydarzenie polecą. Tak też się stało.
- Byliśmy w Durango, na północ od Mexico City. Zaćmienie wystąpiło około południa i było naprawdę niesamowite. Mieszkańcy Durango zaskoczeni byli ilością turystów. Pojawiła się nawet agencja NASA, z ogromnymi teleskopami. Wieczór spędziliśmy w restauracji. Gdy jej właściciel dowiedział się, że mam urodziny, przyniósł świeczkę i tequilę a z głośników popłynęło meksykańskie „sto lat” – opowiada Ania.
„Tak” mieli powiedzieć sobie w Polsce. Wybrali Las Vegas
Przygotowanie dokumentów niezbędnych do tego, by wziąć ślub w Polsce, okazało się dość trudne. Dlatego też, mimo początkowych planów, Ania i Sam postanowili się pobrać tam, gdzie taką uroczystość przygotować najprościej – w Las Vegas.
- 10 minut zajęło mi wypełnienie aplikacji. Potem wystarczyło pokazać paszporty i zapłacić 100 dolarów. W tej ważnej dla nas chwili towarzyszyła mi przyjaciółka z Polski i nasz przyjaciel z Australii. Oczywiście był z nami także nasz syn – relacjonuje Ania. Jak dodaje, suknię kupiła w amerykańskim ciucholandzie, za 70 dolarów. Pasowała idealnie. A sam ślub okazał się bardzo ładną, miłą uroczystością. Brakowało tylko bliskich. Z myślą o nich Ania – dziś już oficjalnie Tupou-Ganowicz, chce wyprawić przyjęcie weselne w Gliwicach. Wszystko jest zaplanowane, ale… nie bez przeszkód. Niestety, zarówno Ania, jak i Sam mają trochę problemów ze znalezieniem dobrze płatnej pracy.
Realia inne niż w Australii
Sam oficjalnie nie może jeszcze pracować – choć wypełnił aplikację w maju, wciąż czeka na kartę pobytu. To artysta, specjalizujący się m.in. w sitodruku – chciałby zorganizować kiedyś wystawę w Polsce. Póki co, zapoznał się z członkami gliwickiego Warsztatu Miejskiego, gdzie się pojawia i wykonuje swoje obrazy. Jest też muzykiem - wraz z Anią i przyjaciółmi założyli zespół rockowo-punkowy Bad Pharmer, z którym również chętnie wystąpiliby na którejś z lokalnych scen. Ania pracuje na umowę zlecenie, jest jednak otwarta na inne możliwości lepiej płatnej pracy, wykorzystujące jej znakomity angielski. Jest także fotografem. Kwalifikacji, jak widać, ma całkiem sporo. Nie brakuje jej też chęci.
- Polskie realia różnią się od australijskich – tam nigdy nie miałam problemu ze znalezieniem zatrudnienia. Tu często słyszę, że pracodawcy obawiają się braku mojego doświadczenia w Polsce – przyznaje.
Dokąd prowadzi ich kolejny krok?
Na razie nie mają pewności, czy zostaną w Gliwicach na dłużej, czy ruszą dalej, może po drodze do Japonii, a ostatecznie z powrotem do Australii.
- Z jednej strony chcielibyśmy zostać tu na trochę dłużej, ale uwielbiamy też podróżować, a nasz syn już teraz ma w sobie ducha odkrywcy – mówi z uśmiechem gliwiczanka. Zauważa też, że Polska ma dla nich swój urok: jest tu rodzina, a kultura i klimat bywają fascynujące nawet dla kogoś, kto większość życia przeżył pod australijskim słońcem.
Codzienność stanowi wyzwanie, ale jednocześnie daje ogrom satysfakcji. Wychowują syna, rozwijają artystyczne pasje, a w międzyczasie starają się o stabilniejszą pracę. - Jeśli uda mi się znaleźć coś w zawodzie związanym z moimi studiami lub wykorzystaniem języka angielskiego, może zostaniemy tu dłużej – zastanawia się Ania. Ich opowieść zdaje się potwierdzać, że z odpowiednim nastawieniem i otwartym sercem nie ma rzeczy niemożliwych.
Z Australii, przez Tonga, Fidżi, Meksyk, Stany Zjednoczone aż do Gliwic – ich wspólna historia to mieszanka nieustannej ciekawości świata, radości z odkrywania nowego i gotowości do zmian. A każdy kolejny zakręt na tej drodze staje się pretekstem do snucia kolejnych planów i zbierania niezapomnianych wspomnień. Bo, jak podkreśla Ania, „życie jest jedno, więc lepiej działać i próbować niż żałować, że się czegoś nie zrobiło”.
Adriana Urgacz-Kuźniak
Komentarze (0) Skomentuj