Kazimiera Dobosz, najstarsza w Gliwicach jednoosobowa zawodowa rodzina zastępcza, przez 22 lata wychowała ponad 40 młodych ludzi. Stworzyła pierwszą w Polsce rodzinę dla małoletnich samotnych mam, które miały możliwość przebywania u niej wraz ze swoimi dziećmi. 
           
Pod jej okiem dziewczęta przygotowywały się do pełnienia roli matki. Za swoją działalność, z rąk prezydenta RP Bronisława Komorowskiego, w czerwcu 2016 roku pani Kazia odebrała Złoty Krzyż Zasługi. W tym miesiącu, podczas uroczystego spotkania w klubie Perełka, podziękowano jej za wieloletnią trudną pracę. 

Z Kazimierą Dobosz rozmawia Andrzej Sługocki. 

Nie jest pani rodowitą gliwiczanką.
Pochodzę z Podkarpacia. W Gliwicach pojawiłam się na początku lat 80. za namową krewnej, dyrektorki domu dziecka przy ul. Zygmunta Starego. Miałam wtedy dwadzieścia sześć lat i spory bagaż przykrych doświadczeń. Szybko owdowiałam, na Śląsk przyjechałam z szóstką swoich dzieci. Krewna dała mi pracę w kuchni tej placówki i tak żyłam, dzieląc czas między pichcenie a wychowywanie swoich szkrabów. Wiele się wtedy nauczyłam, wiele naoglądałam. Zobaczyłam, jak to jest w domu dziecka, jak trudno żyć bez rodziców. Potem kilkanaście lat siedziałam w portierni technikum przy Chorzowskiej. Nie było mi lekko. Wiadomo, ja sama, szóstka dzieciaków. Brakowało na wszystko. Bardzo pomogła mi wtedy opieka społeczna. Bez tej pomocy nie dałabym rady. 

Jak to się stało, że została pani rodziną zastępczą?
Moja niespełna 18-letnia córka zaszła w ciążę i urodziła bliźniaki. Sąd stwierdził: albo pani zaopiekuje się dziećmi, albo wylądują one w domu dziecka. Oczywiście zgodziłam się i ustanowiono mnie rodziną zastępczą. Chyba mi się to spodobało. (śmiech) 
Kilka lat później przeszłam, jak to się ładnie mówi, na zawodowstwo i zaczęłam opiekę nad innymi dziećmi. W podjęciu tej decyzji trochę pomogły panie z OPS. Widziały, że dobrze sobie radzę i namówiły mnie, żebym wzięła pod swoje skrzydła innych podopiecznych. Początki nie były łatwe, ale ja nie boję się trudnych wyzwań. Mam twardy charakter.

A przy tym wielkie serce...
Miło mi to słyszeć. Całe życie kręciły się wokół mnie dzieci. Nie było za bogato, ale zawsze radośnie. Kiedy moje dzieciaki poszły na swoje, nagle zostałam sama w dwupokojowym mieszkaniu przy Okrzei. Postanowiłam coś z tym zrobić. Skończyłam specjalny kurs dla rodzin zastępczych w OPS. Na początku chciałam się opiekować najmłodszymi, takimi maleństwami, co to jeszcze nie mają trzech lat, a ich rodzice są niewydolni wychowawczo. Stało się jednak inaczej. 

W tamtych czasach nieletnie mamy oddzielano od dzieci. One szły do domów dziecka, a ich pociechy były oddawane pod opiekę sióstr w placówce przy Jagiellońskiej. W 2004 roku OPS zapytał mnie, czy przyjęłabym pod swój dach nastolatkę z niemowlakiem. Zgodziłam się. Trochę bałam się tego pierwszego razu, ale kiedy pojawiła się Ada z małym Dawidkiem, lody zostały przełamane. Dziewczyna miała zaledwie 16 lat i dziecko, które dopiero urodziła. W ten sposób przeszłam do historii. (śmiech) 
A poważnie, to było ryzyko, bo dziewczyna pochodziła z patologicznej rodziny. Matka i ojciec alkoholicy, jej starsze siostry zdemoralizowane. Ale Ada wolała żyć inaczej. 

Ciocia Kazia uczyła ją życia.
Tak, wszystkiego: opieki nad dzieckiem, kąpania, przewijania, karmienia, a potem gotowania, prania. Wszystkich domowych czynności. To była praca 24 godziny na dobę. Dzisiaj Ada jest dorosła i daje sobie radę. Cały czas mamy kontakt. Nie była moją jedyną podopieczną. Zaraz po niej pojawiły się kolejne dziewczyny. Zaczęło się robić ciasno. Gmina przyznała mi większe mieszkanie, trzypokojowe. Nie musiałam daleko się przeprowadzać, zeszłam tylko z piętra na parter swojej kamienicy przy Okrzei.

Przez te wszystkie lata miała pani pod opieką kilkadziesięcioro podopiecznych. 
Dziewcząt różnych. Takich, które do dziś wspominam z sympatią, ale i takich, z którymi się nie udało, były wychowawczą porażką. Tych drugich na szczęście niewiele. Pamiętam pewną 13-latkę i jej trzymiesięcznego malucha. To była trudna dziewczyna. Zaczęła wynosić różne przedmioty z domu i w końcu trzeba było się pożegnać. Ona poszła do domu dziecka, a jej maleństwo do sióstr zakonnych. Dawaliśmy jej szansę. Szkoda, że nie wykorzystała...

Jeszcze trzeba dodać dzieci z interwencji. 
To prawda. Gdy dzieci nie miały gdzie się podziać, nigdy nie odmawiałam. Lepiej, by znajdowały się w takim otoczeniu jak mieszkanie, niż w domu dziecka. 

Przywiązywała się pani do dzieci.
Oczywiście. Kiedy odchodziły, nie raz zamykałam się w pokoju i płakałam do poduszki. Ileż było przy tym nieprzespanych nocy! Z każdym z moich podopiecznych nawiązywałam rodzicielską więź. Ale sprawiało mi radość, kiedy moje dziewczyny usamodzielniały się. Do dziś przychodzą, dzwonią i proszą  o poradę w stylu: „ciociu, jak ugotować pyszną zupkę, ciociu, maleństwo jest przeziębione”. 

Przyszedł w końcu czas się pożegnać...
Mam już prawie 63 lata i jestem schorowana. W ostatnim czasie coraz trudniej było mi opiekować się dziećmi. Sama w zasadzie potrzebuję teraz pomocy. Dlatego zrezygnowałam. Jeśli jednak dziewczyny z Centrum Pieczy Zastępczej i Wspierania Rodziny poproszą mnie o przysługę i krótką opiekę nad jakimś dzieckiem, na pewno nie odmówię. Przechodzę do wolontariatu. (śmiech)   
                                               


Galeria

wstecz

Komentarze (0) Skomentuj