Marcin Polak ma: 23 lata, prawie dwa metry wzrostu, piękną kartę
piłkarskich dokonań, dyplom inżyniera prawie w kieszeni, kochającą i
oddaną rodzinę i dzięki akcji Gliwice Biegają tysiące nowych przyjaciół.
Nie ma prawej nogi. Amputowano mu ją w szpitalu wojskowym w Pradze we
wrześniu 2015 roku. Wtedy, gdy na chwilę jego anioł stróż się odwrócił.
Widocznie tam, w Pradze, mój anioł stróż na chwilę się odwrócił, zajął
czymś innym. I wtedy dobrał się do mnie 20-tonowy Atlas. Ale anioł
szybko się zreflektował i potem już mnie pilnował – Marcin poprawia się w
fotelu i pięknie uśmiecha. Tyle w nim energii i pewności siebie, aż
trudno sobie wyobrazić, że rok temu o tej porze leżał nieprzytomny w
praskim szpitalu.
W korytarzu wózek, pod oknem leżą dwie kule, a na stoliku, w pokoju, w którym rozmawiamy, telefon i laptop – do pracy i życia towarzyskiego. Marcin chce dokończyć studia na Politechnice Śląskiej, a do tytułu inżyniera budownictwa brakuje zaliczenia jednego semestru. Mimo że od roku jest na urlopie zdrowotnym, z uczelnią ma stały kontakt i już obmyśla plan na najbliższe miesiące. – Wie pani, ja byłem aktywną osobą, w domu nie siedziałem wcale: zajęcia, treningi, wypady na miasto z dziewczyną i kolegami. Cały czas w ruchu. Po wypadku musiałem trochę to moje życie przestawić, przecierpieć, nauczyć się cierpliwości i zmienić cele: pierwszym było podniesienie się ze szpitalnego łóżka, drugim – krok o kulach, teraz chcę założyć protezę i stanąć na dwie nogi.
Marcin Polak ma: 23 lata, prawie dwa metry wzrostu, piękną kartę piłkarskich dokonań, dyplom inżyniera prawie w kieszeni, kochającą i oddaną rodzinę i dzięki akcji Gliwice Biegają tysiące nowych przyjaciół. Nie ma prawej nogi. Amputowano mu ją w szpitalu wojskowym w Pradze we wrześniu 2015 roku. Wtedy, gdy na chwilę jego anioł stróż się odwrócił.
Faul
Studenckie praktyki po siódmym semestrze tym razem zaplanowano w polskiej firmie, która budowała w Pradze linię tramwajową, zapowiadał się więc ciekawy wyjazd. „To" zdarzyło się zaraz pierwszego dnia, 17 września 2015 roku. Stali na torowisku i przeprowadzali pomiary, Marcin w przepisowym miejscu, dwudziestotonowy Atlas tuż za nim. Operator nie widział Marcina, a on nie słyszał zbliżającego się kolosa: było głośno, jak to w centrum wielkiego miasta – klaksony, ruch, huk maszyn. Zresztą maszyna powinna znajdować się na sąsiednim torze i wozić tłuczeń. Ale była na tym samym, co Marcin. Uderzenie poczuł nagle i tylko tyle pamięta. Może jeszcze kilka pochylających się nad nim twarzy, klepnięcia w policzek, czyjeś krzyki, żeby nie zamykał oczu. Wydawało mu się, że to nic poważnego, tylko upadł i się potłukł, bo kompletnie nie czuł bólu. Pomyślał, że jednak przymknie te oczy na chwilę. Otworzył je dopiero pod koniec listopada.
Pierwsza połowa
Pamiętają za to rodzice. Byli przy nim, kiedy czescy lekarze ratowali go przed wykrwawieniem – w czasie wypadku pękła tętnica udowa i gdyby karetka przyjechała dwie minuty później, już by nie żył. Gdy przetaczano mu 16 litrów krwi i miał jeszcze obie nogi, ale już poważnie gorączkował, bo wdało się zakażenie. W czasie, gdy chirurdzy walczyli o zachowanie prawej nogi, zmiażdżonej miednicy, połamanej w trzech miejscach lewej nogi, w której najtwardsza kość udowa pękła jak zapałka. I kiedy w tydzień po wypadku podjęto decyzję o amputacji, bo sepsa siała spustoszenie. Także wtedy, gdy lekarze ze smutkiem informowali o tym, że wykorzystali wszystkie dostępne metody i leki, dając mu jedynie procent szansy na przeżycie. „Teraz wszystko w rękach Boga", dodawali. A Marcin – silny, zahartowany młody mężczyzna, który przez całe życie uprawiał sport – gdzieś podświadomie trzymał się życia i walczył.
Rozgrzewka
Bo do walki był zaprawiony od dziecka. Tego wymagał sport: piłkarz się nie poddaje, póki jest na murawie. Marcin zaczynał w rodzinnych Pilchowicach, a kiedy skończył 10 lat, poszedł na pierwszy trening w Piaście i całe juniorskie życie, aż do młodej ekstraklasy, grał w gliwickiej drużynie. Później przeszedł do LKS Bełk, z którym awansował do trzeciej ligi, cieszyli się wtedy bardzo, bo dla lokalnego klubu to było naprawdę wielkie osiągnięcie. Piłka jest rodzinnym sportem Polaków – grał tata, gra Marcin i jego młodszy brat, a sport był od zawsze i jest na zawsze, tylko Marcin po wypadku wybiera inną opcję.
Dogrywka
Latem Kuloodporni z Bielska-Białej zaprosili go na pierwszy trening. Oglądał chłopaków na boisku i są niesamowici. Walczą zaciekle, łamią kule, a wszyscy zawodnicy są tacy jak on: bez nogi albo dwóch, bramkarz broni jedną ręką, więc nie ma żadnych usprawiedliwień. Po zdjęciu stabilizatora z lewej nogi, mocniejszej rehabilitacji, regularnych ćwiczeniach na siłowni i basenie zacznie z nimi sezon. W Polsce jest pięć takich zespołów, mają swoją kadrę, turnieje i mistrzostwa. Marcina czeka więc nowe piłkarskie otwarcie. – Jestem ich zawodnikiem, gdy przyjeżdżam do Bielska, idę do szatni, słucham odpraw trenera, czasami coś doradzę, bo traktują mnie jak zawodowca. I bardzo bym już chciał wybiec na boisko – wie, że dopóki w lewej nodze tkwi żelastwo, nie powinien szarżować.
Aut
Żelastwo wzmacnia kość, pozwala się jej regenerować i stabilizuje ruch. Pojawiło się w Marcinowej nodze w listopadzie 2015 roku, kiedy przewieziono go z Pragi do Piekar. Stabilizator ujawnia się niewielką wypukłością na nogawce dresu, ale w rzeczywistości to druty sterczące z nogi. Do których Marcin musiał się przyzwyczaić, ale już nie może się doczekać, kiedy znikną. Przez żelastwo uważa z rehabilitacją – kiedy tylko intensywniej poćwiczy, noga zaraz bardziej boli i pojawia się stan zapalny, więc oszczędza się i musi tak wytrzymać co najmniej do końca roku.
Rzut wolny
Od niedawna Marcin pracuje. Nie mógł już znieść siedzenia w domu przed telewizorem czy nad książką. Rodzice wychodzili do swoich zajęć, brat i siostra do szkoły, dlatego postanowił, że i on coś sobie znajdzie. Zatrudniła go sośnicowicka firma spedycyjna, zajmuje się tam logistyką, wprawdzie to praca przy biurku, ale ważne, że jest. Spędza w niej tyle czasu, ile wytrzyma, zazwyczaj kilka godzin, i to kolejny krok do normalności.
Podobnie jak proteza. Kosztuje ponad 200 tysięcy zł i jest już prawie w zasięgu Marcina. Prawie, bo wszyscy czekają na podsumowanie wielkiej charytatywnej akcji Gliwice Biegają. Kiedy już ją dostanie, najpierw musi nauczyć się chodzić, proteza jest bowiem nietypowa – z trzema stawami: skokowym, kolanowym i biodrowym, zainstalowana na specjalnym koszu biodrowym. Na początek zostawi sobie kule, potem tylko jedną, na koniec zacznie chodzić bez pomocy. W internecie naoglądał się filmów o tym, jak poradzić sobie z taką nauką. Na jednym widział chłopaka takiego, jak on: szedł po chodniku, po schodach, miał dobry krok, jakby proteza nie istniała.
- Chyba nie ma osoby, która po takim wypadku i odjęciu nogi nie załamałaby się – mówi Marcin. – Miałem ciężkie chwile, ale cały czas była przy mnie rodzina, moja dziewczyna, wujkowie i ciocie. Nie dawali mi się załamać. Zaraz po amputacji poznałem Jacka, też nie ma nogi. Widziałem, jak żyje bez żadnych ograniczeń, dlatego bardzo szybko przestałem myśleć o wypadku, stało się i już. Kiedy dostanę protezę, wrócę do piłki, trochę w innej formie, ale wrócę.
Druga połowa
Ten powrót już się dokonał, bo stanął – symbolicznie – na starcie biegowej sztafety. Grupa zapaleńców z Gliwic postanowiła w ten sposób pomóc w zdobyciu pieniędzy na protezę.
22 października o godz. 9.00 w Nowych Gliwicach zebrało się 168 biegaczy, dla których liczył się Marcin i jego sprawa. Pomieszczeń na bazę użyczyła firma Future Processing, a drzwi biura nie zamykały się w dzień i w nocy, mógł przyjść każdy i w dowolnej chwili dołączyć do sztafety, jako tzw. support, bo pakiety biegowe dla uczestników rozeszły się w ciągu godziny od ogłoszenia zapisów.
Gwar, śmiechy, rozmowy, wspólne zdjęcia na ściance, odwiedziny żołnierzy, strażaków, przedszkolaków, uczniów, seniorów, rodzin biegaczy, gości specjalnych, którzy usłyszeli o wyzwaniu i przyjechali do Gliwic pobiec dla Marcina. Kolorowo od emblematów, czapek, przebrań. Na stole ulotki, puszki Fundacji Różyczka, opiekującej się Marcinem, ale też słodkości, drobne przekąski. Wszyscy zawodnicy punktualni, a ci na zmianach o 2.00, 3.00, 4.00 i 5.00 nastawili po trzy budziki, żeby nie zaspać. Każdy biegał przez godzinę i w ten sposób na liczniku uzbierało się ich 168.
Sztafeta trwała tydzień, a rekord Polski to cztery dni, więc Gliwice Biegają go pobiły. Drugi rekord to liczba pokonanych kilometrów – 1881. Oba zweryfikuje specjalna komisja, a organizatorzy zaraz po zakończeniu sztafety, 29 października, wysłali gruby segregator z dokumentacją.
Maciej Stodolak jest zmęczony, ale bardzo szczęśliwy: udało się zintegrować ludzi i pokazać, że wspólnie można wiele zdziałać. – Wie pani, co dziś usłyszałem od jednego z zawodników? Że będzie mu tego biegania brakowało. To budujące. Mnie też będzie brakowało, dlatego już myślimy nad kolejnymi akcjami.
Stodolak szefuje gliwickim Night Runnersom, klubowi biegowemu, który w tym roku skończył dwa lata. Od początku udzielali się społecznie, dlatego pojawił się pomysł, żeby połączyć siły. W Gliwicach działa wiele grup biegowych: Night Runners, SBRT, Pędziwiatr Gliwice, OTK Rzeźnik, Opel Activ Team, Biegaj z Trenerami, Runmegeddon, Sikret Gliwice, Malczusia Team, Biegamy z Sercem, także firmy mają swoje zespoły. Stodolak słyszał: „to się nie uda”, ale biegacze wielokrotnie udowadniali, że są specjalistami od misji niemożliwych. Dlatego nie przyjmował do wiadomości scenariusza z wersją „nie uda się ”.
Dośrodkowanie
Gliwice Biegają, bo tak nazwali tę akcję, jest czymś zupełnie nowym – środowisko biegowe występuje pod wspólną marką, odpowiedzialną społecznie i zapewniającą wymierną pomoc finansową.
W biurze zawodów pojawia się Marcin. Trudno go nie zauważyć, góruje nad kolorowym tłumem. W tygodniu często przychodził, dyżurował, pomagał, jak mógł i poznał setki ludzi: życzliwych i zainteresowanych jego sprawą. Był zdumiony: przecież to obcy, często z daleka, nic o nim nie wiedzieli, tylko tyle, że miał wypadek, że sportowiec i potrzebuje wsparcia. Kiedy widział biegaczy, którzy bez względu na pogodę i porę dnia stawali do sztafety, wzruszył się.
Katarzynę Szerszeń-Danielewicz, wiceszefową Fundacji Różyczka szczególnie poruszyły pewne odwiedziny. 28 października, tak pod wieczór, zjawiła się w biurze piętnastoosobowa rodzina z Żywca. – Myśleliśmy, że tak turystycznie wpadli, przejazdem. A oni specjalnie na akcję się wybrali. Usłyszeli o niej podczas gliwickiego półmaratonu i stwierdzili: „mamy piątek, nie trzeba rano wstawać do pracy, skoczymy do Gliwic”. Mama, tata, dzieciaki, babcia, wujkowie i ciocie – Szerszeń-Danielewicz przez tydzień obserwowała wielkie zjednoczenie ludzi i wysłuchała wielu historii. A najważniejsza była ogromna dawka pozytywnej energii dla Marcina. – To dla niego szalenie ważne. Uzbieramy te pieniądze na protezę, więc cel akcji osiągnięty – cieszy się pani Kasia.
Gol
29 października, ostatniego dnia sztafety, wszyscy w najwyższym stanie gotowości. – Moi drodzy – Stodolak nawołuje przez megafon – za 15 minut spotykamy się na starcie i ostatnie kółko dla Marcina. W tle słychać bluesowe rytmy, bo do biegów przygrywa Run Blues Car. Mnóstwo nieprzespanych nocy, wielu wspaniałych ludzi, którzy biegli w sztafecie i jeszcze więcej w supportach. Zawodowcy i amatorzy, którzy chcieli pobiec dla Marcina choć jedno kółko. Przyjeżdżali nie tylko z Gliwic, także z Bytomia, Zabrza, Tarnowskich Gór, Katowic, Tychów, Bielska Białej. – Wielka uprzejmość ludzi. Pierwszy raz spotkałem się z tym, że pomaganie przez bieganie spowodowało pospolite ruszenie. Kompletnie się tego nie spodziewaliśmy. Chciałbym wyrazić szczególną wdzięczność dla zespołu osób, które przez te dni wspierały mnie i pomagały przy organizacji tej największej charytatywnej sztafety biegowej w naszym mieście: Karolinie Fysz, Aleksandrze Popiel-Kruk, Katarzynie Szerszeń-Danielewicz, Wojciechowi Stępniowi, Pawłowi Szadkowskiemu, Andrzejowi Jurkowi, Patrykowi Solichowi, Andrzejowi Szelce, Piotrowi Bule, Dariuszowi Jaworkowi, Piotrowi Walke, Jackowi Adamowskiemu i Ryśkowi Runowi – tak sztafetowe działania podsumował Stodolak.
Jeszcze trwa wielkie liczenie pieniędzy: 16 gliwickich firm zapłaciło po złotówce za każdy z 1881 kilometrów, są opłaty startowe, do puszek trafiało od 20 do 200 zł, więc organizatorzy spodziewają się kolejnych 20 tysięcy. Fundacja PKO Bank Polski przekazała 20 tys. za ukończenie sztafety, OTK Rzeźnik – 2,5 tys., Fundacja Twój Rekord Pomaga – 2 tys. złotych. Konto Marcina zasiliły też wpłaty od firm, które po nagłośnieniu akcji postanowiły wspomóc ją wpłatami.
A teraz liczby: dwa rekordy Polski, 7 dni, 168 biegaczy, prawie 900 osób w supportach, 1 881 km. Najmłodszy uczestnik – pięcioletnie dziecko, biegło w asyście rodziców, najstarszy, 80-letni pan, zaliczył godzinę biegania.
Stodolak jest przekonany, że środowisko biegowe to wartościowi ludzie. Biegają nie po to, żeby nabijać kilometry, ale by powalczyć z samym sobą, swoimi słabościami. Taki jest również Marcin Polak, który wie, że jak się zacznie nad sobą pracować, można wszystko.
W korytarzu wózek, pod oknem leżą dwie kule, a na stoliku, w pokoju, w którym rozmawiamy, telefon i laptop – do pracy i życia towarzyskiego. Marcin chce dokończyć studia na Politechnice Śląskiej, a do tytułu inżyniera budownictwa brakuje zaliczenia jednego semestru. Mimo że od roku jest na urlopie zdrowotnym, z uczelnią ma stały kontakt i już obmyśla plan na najbliższe miesiące. – Wie pani, ja byłem aktywną osobą, w domu nie siedziałem wcale: zajęcia, treningi, wypady na miasto z dziewczyną i kolegami. Cały czas w ruchu. Po wypadku musiałem trochę to moje życie przestawić, przecierpieć, nauczyć się cierpliwości i zmienić cele: pierwszym było podniesienie się ze szpitalnego łóżka, drugim – krok o kulach, teraz chcę założyć protezę i stanąć na dwie nogi.
Marcin Polak ma: 23 lata, prawie dwa metry wzrostu, piękną kartę piłkarskich dokonań, dyplom inżyniera prawie w kieszeni, kochającą i oddaną rodzinę i dzięki akcji Gliwice Biegają tysiące nowych przyjaciół. Nie ma prawej nogi. Amputowano mu ją w szpitalu wojskowym w Pradze we wrześniu 2015 roku. Wtedy, gdy na chwilę jego anioł stróż się odwrócił.
Faul
Studenckie praktyki po siódmym semestrze tym razem zaplanowano w polskiej firmie, która budowała w Pradze linię tramwajową, zapowiadał się więc ciekawy wyjazd. „To" zdarzyło się zaraz pierwszego dnia, 17 września 2015 roku. Stali na torowisku i przeprowadzali pomiary, Marcin w przepisowym miejscu, dwudziestotonowy Atlas tuż za nim. Operator nie widział Marcina, a on nie słyszał zbliżającego się kolosa: było głośno, jak to w centrum wielkiego miasta – klaksony, ruch, huk maszyn. Zresztą maszyna powinna znajdować się na sąsiednim torze i wozić tłuczeń. Ale była na tym samym, co Marcin. Uderzenie poczuł nagle i tylko tyle pamięta. Może jeszcze kilka pochylających się nad nim twarzy, klepnięcia w policzek, czyjeś krzyki, żeby nie zamykał oczu. Wydawało mu się, że to nic poważnego, tylko upadł i się potłukł, bo kompletnie nie czuł bólu. Pomyślał, że jednak przymknie te oczy na chwilę. Otworzył je dopiero pod koniec listopada.
Pierwsza połowa
Pamiętają za to rodzice. Byli przy nim, kiedy czescy lekarze ratowali go przed wykrwawieniem – w czasie wypadku pękła tętnica udowa i gdyby karetka przyjechała dwie minuty później, już by nie żył. Gdy przetaczano mu 16 litrów krwi i miał jeszcze obie nogi, ale już poważnie gorączkował, bo wdało się zakażenie. W czasie, gdy chirurdzy walczyli o zachowanie prawej nogi, zmiażdżonej miednicy, połamanej w trzech miejscach lewej nogi, w której najtwardsza kość udowa pękła jak zapałka. I kiedy w tydzień po wypadku podjęto decyzję o amputacji, bo sepsa siała spustoszenie. Także wtedy, gdy lekarze ze smutkiem informowali o tym, że wykorzystali wszystkie dostępne metody i leki, dając mu jedynie procent szansy na przeżycie. „Teraz wszystko w rękach Boga", dodawali. A Marcin – silny, zahartowany młody mężczyzna, który przez całe życie uprawiał sport – gdzieś podświadomie trzymał się życia i walczył.
Rozgrzewka
Bo do walki był zaprawiony od dziecka. Tego wymagał sport: piłkarz się nie poddaje, póki jest na murawie. Marcin zaczynał w rodzinnych Pilchowicach, a kiedy skończył 10 lat, poszedł na pierwszy trening w Piaście i całe juniorskie życie, aż do młodej ekstraklasy, grał w gliwickiej drużynie. Później przeszedł do LKS Bełk, z którym awansował do trzeciej ligi, cieszyli się wtedy bardzo, bo dla lokalnego klubu to było naprawdę wielkie osiągnięcie. Piłka jest rodzinnym sportem Polaków – grał tata, gra Marcin i jego młodszy brat, a sport był od zawsze i jest na zawsze, tylko Marcin po wypadku wybiera inną opcję.
Dogrywka
Latem Kuloodporni z Bielska-Białej zaprosili go na pierwszy trening. Oglądał chłopaków na boisku i są niesamowici. Walczą zaciekle, łamią kule, a wszyscy zawodnicy są tacy jak on: bez nogi albo dwóch, bramkarz broni jedną ręką, więc nie ma żadnych usprawiedliwień. Po zdjęciu stabilizatora z lewej nogi, mocniejszej rehabilitacji, regularnych ćwiczeniach na siłowni i basenie zacznie z nimi sezon. W Polsce jest pięć takich zespołów, mają swoją kadrę, turnieje i mistrzostwa. Marcina czeka więc nowe piłkarskie otwarcie. – Jestem ich zawodnikiem, gdy przyjeżdżam do Bielska, idę do szatni, słucham odpraw trenera, czasami coś doradzę, bo traktują mnie jak zawodowca. I bardzo bym już chciał wybiec na boisko – wie, że dopóki w lewej nodze tkwi żelastwo, nie powinien szarżować.
Aut
Żelastwo wzmacnia kość, pozwala się jej regenerować i stabilizuje ruch. Pojawiło się w Marcinowej nodze w listopadzie 2015 roku, kiedy przewieziono go z Pragi do Piekar. Stabilizator ujawnia się niewielką wypukłością na nogawce dresu, ale w rzeczywistości to druty sterczące z nogi. Do których Marcin musiał się przyzwyczaić, ale już nie może się doczekać, kiedy znikną. Przez żelastwo uważa z rehabilitacją – kiedy tylko intensywniej poćwiczy, noga zaraz bardziej boli i pojawia się stan zapalny, więc oszczędza się i musi tak wytrzymać co najmniej do końca roku.
Rzut wolny
Od niedawna Marcin pracuje. Nie mógł już znieść siedzenia w domu przed telewizorem czy nad książką. Rodzice wychodzili do swoich zajęć, brat i siostra do szkoły, dlatego postanowił, że i on coś sobie znajdzie. Zatrudniła go sośnicowicka firma spedycyjna, zajmuje się tam logistyką, wprawdzie to praca przy biurku, ale ważne, że jest. Spędza w niej tyle czasu, ile wytrzyma, zazwyczaj kilka godzin, i to kolejny krok do normalności.
Podobnie jak proteza. Kosztuje ponad 200 tysięcy zł i jest już prawie w zasięgu Marcina. Prawie, bo wszyscy czekają na podsumowanie wielkiej charytatywnej akcji Gliwice Biegają. Kiedy już ją dostanie, najpierw musi nauczyć się chodzić, proteza jest bowiem nietypowa – z trzema stawami: skokowym, kolanowym i biodrowym, zainstalowana na specjalnym koszu biodrowym. Na początek zostawi sobie kule, potem tylko jedną, na koniec zacznie chodzić bez pomocy. W internecie naoglądał się filmów o tym, jak poradzić sobie z taką nauką. Na jednym widział chłopaka takiego, jak on: szedł po chodniku, po schodach, miał dobry krok, jakby proteza nie istniała.
- Chyba nie ma osoby, która po takim wypadku i odjęciu nogi nie załamałaby się – mówi Marcin. – Miałem ciężkie chwile, ale cały czas była przy mnie rodzina, moja dziewczyna, wujkowie i ciocie. Nie dawali mi się załamać. Zaraz po amputacji poznałem Jacka, też nie ma nogi. Widziałem, jak żyje bez żadnych ograniczeń, dlatego bardzo szybko przestałem myśleć o wypadku, stało się i już. Kiedy dostanę protezę, wrócę do piłki, trochę w innej formie, ale wrócę.
Druga połowa
Ten powrót już się dokonał, bo stanął – symbolicznie – na starcie biegowej sztafety. Grupa zapaleńców z Gliwic postanowiła w ten sposób pomóc w zdobyciu pieniędzy na protezę.
22 października o godz. 9.00 w Nowych Gliwicach zebrało się 168 biegaczy, dla których liczył się Marcin i jego sprawa. Pomieszczeń na bazę użyczyła firma Future Processing, a drzwi biura nie zamykały się w dzień i w nocy, mógł przyjść każdy i w dowolnej chwili dołączyć do sztafety, jako tzw. support, bo pakiety biegowe dla uczestników rozeszły się w ciągu godziny od ogłoszenia zapisów.
Gwar, śmiechy, rozmowy, wspólne zdjęcia na ściance, odwiedziny żołnierzy, strażaków, przedszkolaków, uczniów, seniorów, rodzin biegaczy, gości specjalnych, którzy usłyszeli o wyzwaniu i przyjechali do Gliwic pobiec dla Marcina. Kolorowo od emblematów, czapek, przebrań. Na stole ulotki, puszki Fundacji Różyczka, opiekującej się Marcinem, ale też słodkości, drobne przekąski. Wszyscy zawodnicy punktualni, a ci na zmianach o 2.00, 3.00, 4.00 i 5.00 nastawili po trzy budziki, żeby nie zaspać. Każdy biegał przez godzinę i w ten sposób na liczniku uzbierało się ich 168.
Sztafeta trwała tydzień, a rekord Polski to cztery dni, więc Gliwice Biegają go pobiły. Drugi rekord to liczba pokonanych kilometrów – 1881. Oba zweryfikuje specjalna komisja, a organizatorzy zaraz po zakończeniu sztafety, 29 października, wysłali gruby segregator z dokumentacją.
Maciej Stodolak jest zmęczony, ale bardzo szczęśliwy: udało się zintegrować ludzi i pokazać, że wspólnie można wiele zdziałać. – Wie pani, co dziś usłyszałem od jednego z zawodników? Że będzie mu tego biegania brakowało. To budujące. Mnie też będzie brakowało, dlatego już myślimy nad kolejnymi akcjami.
Stodolak szefuje gliwickim Night Runnersom, klubowi biegowemu, który w tym roku skończył dwa lata. Od początku udzielali się społecznie, dlatego pojawił się pomysł, żeby połączyć siły. W Gliwicach działa wiele grup biegowych: Night Runners, SBRT, Pędziwiatr Gliwice, OTK Rzeźnik, Opel Activ Team, Biegaj z Trenerami, Runmegeddon, Sikret Gliwice, Malczusia Team, Biegamy z Sercem, także firmy mają swoje zespoły. Stodolak słyszał: „to się nie uda”, ale biegacze wielokrotnie udowadniali, że są specjalistami od misji niemożliwych. Dlatego nie przyjmował do wiadomości scenariusza z wersją „nie uda się ”.
Dośrodkowanie
Gliwice Biegają, bo tak nazwali tę akcję, jest czymś zupełnie nowym – środowisko biegowe występuje pod wspólną marką, odpowiedzialną społecznie i zapewniającą wymierną pomoc finansową.
W biurze zawodów pojawia się Marcin. Trudno go nie zauważyć, góruje nad kolorowym tłumem. W tygodniu często przychodził, dyżurował, pomagał, jak mógł i poznał setki ludzi: życzliwych i zainteresowanych jego sprawą. Był zdumiony: przecież to obcy, często z daleka, nic o nim nie wiedzieli, tylko tyle, że miał wypadek, że sportowiec i potrzebuje wsparcia. Kiedy widział biegaczy, którzy bez względu na pogodę i porę dnia stawali do sztafety, wzruszył się.
Katarzynę Szerszeń-Danielewicz, wiceszefową Fundacji Różyczka szczególnie poruszyły pewne odwiedziny. 28 października, tak pod wieczór, zjawiła się w biurze piętnastoosobowa rodzina z Żywca. – Myśleliśmy, że tak turystycznie wpadli, przejazdem. A oni specjalnie na akcję się wybrali. Usłyszeli o niej podczas gliwickiego półmaratonu i stwierdzili: „mamy piątek, nie trzeba rano wstawać do pracy, skoczymy do Gliwic”. Mama, tata, dzieciaki, babcia, wujkowie i ciocie – Szerszeń-Danielewicz przez tydzień obserwowała wielkie zjednoczenie ludzi i wysłuchała wielu historii. A najważniejsza była ogromna dawka pozytywnej energii dla Marcina. – To dla niego szalenie ważne. Uzbieramy te pieniądze na protezę, więc cel akcji osiągnięty – cieszy się pani Kasia.
Gol
29 października, ostatniego dnia sztafety, wszyscy w najwyższym stanie gotowości. – Moi drodzy – Stodolak nawołuje przez megafon – za 15 minut spotykamy się na starcie i ostatnie kółko dla Marcina. W tle słychać bluesowe rytmy, bo do biegów przygrywa Run Blues Car. Mnóstwo nieprzespanych nocy, wielu wspaniałych ludzi, którzy biegli w sztafecie i jeszcze więcej w supportach. Zawodowcy i amatorzy, którzy chcieli pobiec dla Marcina choć jedno kółko. Przyjeżdżali nie tylko z Gliwic, także z Bytomia, Zabrza, Tarnowskich Gór, Katowic, Tychów, Bielska Białej. – Wielka uprzejmość ludzi. Pierwszy raz spotkałem się z tym, że pomaganie przez bieganie spowodowało pospolite ruszenie. Kompletnie się tego nie spodziewaliśmy. Chciałbym wyrazić szczególną wdzięczność dla zespołu osób, które przez te dni wspierały mnie i pomagały przy organizacji tej największej charytatywnej sztafety biegowej w naszym mieście: Karolinie Fysz, Aleksandrze Popiel-Kruk, Katarzynie Szerszeń-Danielewicz, Wojciechowi Stępniowi, Pawłowi Szadkowskiemu, Andrzejowi Jurkowi, Patrykowi Solichowi, Andrzejowi Szelce, Piotrowi Bule, Dariuszowi Jaworkowi, Piotrowi Walke, Jackowi Adamowskiemu i Ryśkowi Runowi – tak sztafetowe działania podsumował Stodolak.
Jeszcze trwa wielkie liczenie pieniędzy: 16 gliwickich firm zapłaciło po złotówce za każdy z 1881 kilometrów, są opłaty startowe, do puszek trafiało od 20 do 200 zł, więc organizatorzy spodziewają się kolejnych 20 tysięcy. Fundacja PKO Bank Polski przekazała 20 tys. za ukończenie sztafety, OTK Rzeźnik – 2,5 tys., Fundacja Twój Rekord Pomaga – 2 tys. złotych. Konto Marcina zasiliły też wpłaty od firm, które po nagłośnieniu akcji postanowiły wspomóc ją wpłatami.
A teraz liczby: dwa rekordy Polski, 7 dni, 168 biegaczy, prawie 900 osób w supportach, 1 881 km. Najmłodszy uczestnik – pięcioletnie dziecko, biegło w asyście rodziców, najstarszy, 80-letni pan, zaliczył godzinę biegania.
Stodolak jest przekonany, że środowisko biegowe to wartościowi ludzie. Biegają nie po to, żeby nabijać kilometry, ale by powalczyć z samym sobą, swoimi słabościami. Taki jest również Marcin Polak, który wie, że jak się zacznie nad sobą pracować, można wszystko.
Komentarze (0) Skomentuj