Z Gizelą Kensy-Reginek, Dianą 2019 - Kobiecą Osobowością Roku rozmawia Małgorzata Lichecka.
Wiem, że jest pani entuzjastką sportu.
Tak, chociaż teraz musiałam nieco zwolnić z powodu mojego rozrusznika. Ale tak, sport był dla mnie zawsze bardzo ważny.
Zaczęło się od gimnastyki artystycznej.
Chodziłam do liceum w Opolu, był tam międzyszkolny klub sportowy, rekrutujący chętnych do uprawiania różnych dyscyplin. Mieszkałam wówczas w Kotorzu, nad Jeziorem Turawskim, czyli praktycznie na łonie natury. Codziennie, zimą, jeździłam na łyżwach, i to po jeziorze, na sankach, bo w okolicy były ku temu dobre warunki.
Ćwiczyłam też w domu szpagaty, lubiłam być po prostu w formie. Do szkoły dojeżdżałam z rodzinnej miejscowości, więc moja codzienna trasa to Kotorz – Opole. Kiedy dowiedziałam się, że klub robi zapisy, od razu zgłosiłam się do sekcji gimnastyki artystycznej i tak stała się ona moją pasją. Rano szkoła, potem treningi, do domu wracałam wieczorami. Dojeżdżało się tylko pociągami, bo autobusy nie kursowały. A dla podniesienia formy ostatnie sto metrów do pociągu to był sprint. Koledzy już stali na stopniach, ja dobiegałam, silne ręce mnie chwytały i „siup!” do wagonu.
Trochę ryzykowne.
Tak, ale jak człowiek młody, myśli, że jest nieśmiertelny. Poza tym te biegi sprinterskie traktowałam jak poranny trening. Gimnastyka utrzymuje mnie w formie do dziś, mimo że jestem już starszą panią. Zresztą sportu nigdy nie porzucę, kocham to. Uprawiamy z mężem żeglarstwo, do niedawna, aktywnie, narciarstwo, które, z żalem, musiałam po siedemdziesiątce odłożyć, wszczepiono mi bowiem rozrusznik. Zostało kolarstwo i taniec.
Sport to zatem bardzo ważna część pani życia.
Tak. Ale równie istotne jest pomaganie ludziom. Marzyłam, żeby zostać lekarzem. Miałam szczęście, choć uważam, że solidnie na to zapracowałam. Dostałam się na medycynę na Śląskiej Akademii Medycznej, skończyłam ją i zaraz po studiach zaczęłam pracować w Knurowie. Proszę pani, do dziś powtarzam wszystkim, a szczególnie młodym: jeśli ktoś naprawdę ma wielkie marzenie i myśli o nim, dąży do niego, prędzej czy później się spełni. Ale trzeba bardzo mocno chcieć.
Przecież medycyna to były bardzo ciężkie studia.
Kończyłam szkołę na wsi, musiałam więc pokonać wiele przeciwności. Kiedy byłam w szóstej klasie, na mojej drodze pojawiła się pewna para, małżeństwo profesorskie z Wielkopolski, które przyjechało podleczyć się do Turawy. Zostali na dwa lata i wzięli mnie pod swoje skrzydła. Wiedzieli, że połykam książki, podsuwali więc bardzo interesujące i rozwijające lektury. Dzięki temu doskonale przygotowałam się do egzaminów wstępnych do liceum i na studia. A kiedy je skończyłam, mogłam robić to, o czym marzyłam: leczyć dzieci, ale też wyżywać się w pracy społecznej. Uwielbiałam to, uwielbiałam patrzeć, jak dzieci się cieszą, a organizacyjna adrenalina została mi do dziś.
Panią po prostu nosiło.
Ja to kocham. To mój tlen. Do tego stopnia, że byłam na każde zawołanie. Kiedy patrzę na moje życie z dzisiejszej perspektywy, zastanawiam się, jak to wszystko łączyłam. Miałam przecież trzech synów. By zrobić specjalizację z pediatrii, musiałam dyżurować w szpitalu: zaczynałam w sobotę rano, wracałam w poniedziałek wieczorem. Prosto z dyżuru szłam do przychodni na Kazimierza, gdzie pracuję już 51 lat!
A nie myślała pani, żeby zostać chirurgiem?
Nie bardzo, chciałam leczyć dzieci, ale przyznam, że początkowo skłaniałam się ku okulistyce bądź laryngologii dziecięcej. Pediatria była bardziej absorbująca, szczególnie jeśli chodzi o dyżury, a ja miałam już synów i nie wiedziałam, czy mi się uda. Na początku do wszystkiego byłam sama, później sprowadziła się do mnie mama. Niestety, kiedy mój najmłodszy syn miał trzy lata, zmarła na udar. Nie przestałam jednak pracować - to mnie napędzało i było moją największą pasją.
Dla lekarza czasami kluczowa okazuje się intuicja.
Ma pani rację... Opowiem bardzo osobistą historię, która w pewnym sensie to potwierdzi. Gdy mój najmłodszy syn miał dwa i pół miesiąca, nagle zachorował na zapalenie pneumokokowe opon mózgowych, płuc i na sepsę. Był umierający. Ja go uratowałam. Nie mogę być fałszywie skromna, bo dzięki mnie żyje. W nocy pojechałam z nim do lekarza, starszego stażem, bardziej doświadczonego. Powiedział: „koleżanko, pani, jak większość młodych lekarek, widzi złe rzeczy”.
Okazało się jednak, że za dwie godziny mój mały synek był umierający. Tamten lekarz miał rację, bo faktycznie, nie było klasycznych objawów - gorączki czy wymiotów. Widziałam tylko zmieniające się dziecko, z którym dzieje się coś bardzo niedobrego. Po raz pierwszy w życiu dopadł mnie wewnętrzny strach, taki nie do przezwyciężenia. Jakby ktoś wbijał mi w serce nóż. Ta moja intuicja go uratowała... Od tamtego czasu zawsze namawiałam do szczepień.
Interesuje mnie pani podejście do medycyny: na ile to właśnie intuicja, na ile wiedza, doświadczenie, wreszcie - ludzkie spojrzenie.
Myślę, że wszystko po trochu. Dzieci mnie uwielbiają, u mnie nie mają prawa płakać, bardzo szybko nawiązujemy kontakt i świetnie się razem bawimy, nawet podczas nieprzyjemnego badania. Można o to spytać moją asystentkę, na pewno poświadczy.
Pani doktor, ma pani odlotowe paznokcie!
Ale króciutkie. Żeby się dobrze czuć, muszę być ubrana po swojemu: prawie zawsze kapelusz, odpowiednio dobrana biżuteria, dyskretny makijaż. To daje mi psychiczny komfort, a kiedy dobrze się ze sobą czuję, mogę innym dać wszystko. Trzeba też być pozytywnie nastawionym do świata: do mamy, która płacze, dziecka, które kopie. Trzeba mieć cierpliwość, pogłaskać, uspokoić, powygłupiać się. Gdyby mnie pani czasami widziała w akcji!
W Knurowie jest pani osobą niezwykle znaną, co nie dziwi. Leczy pani już trzecie pokolenie. Ale też słynny jest pani społeczny pazur. Na przykład stworzenie, od podstaw, uniwersytetu trzeciego wieku.
O! To moje, a właściwie nasze, bo liderek jest więcej, najnowsze dziecko. Uniwersytet powstał w dramatycznych i nieprzyjemnych dla mnie okolicznościach. Osiemnaście lat temu, tuż przed emeryturą, w wyniku reorganizacji, zwolnili mnie praktycznie z dnia na dzień. Zadzwonili po południu i powiedzieli: „pani doktor, proszę jutro nie przychodzić do pracy, bo jest już pani w wieku emerytalnym”.
Poczułam się, jakby mi w psyk strzelili. Miałam 57 lat, żyłam pracą, a tu nagle „puf” i nie jej ma. Chodziłam z kąta w kąt, w końcu mąż mówi do mnie: „słuchaj, masz tyle zainteresowań, na pewno jakoś sobie poradzisz”. A mnie chodziło o kontakt z dziećmi, to było najważniejsze. Zarabiałam marnie, liczyły się idee, satysfakcja i przyjemność z pomocy małym pacjentom, bo to stawiałam na piedestale. A wtedy czułam się taka zagubiona...
Trudno mi w to uwierzyć, kiedy na panią patrzę.
Przychodzi w życiu moment, gdy stajemy na rozdrożu. Tak się wtedy czułam. Mąż podrzucił mi pomysł z UTW w Knurowie. Akurat dużo kobiet poszło na wcześniejsze emerytury albo im, tak jak mnie, podziękowano. Dołączyła Ewa Jurczyga, zatem było nas już dwie. Później doszły inne panie, m.in. Urszula Cisek czy Krystyna Dziedzic. Mąż załatwił formalności rejestracyjne, a my jednogłośnie wybrałyśmy Ewę na panią rektor. To wspaniała kobieta, świetna organizatorka. Podzieliłyśmy się pracą: jedna z nas prowadzi stronę internetową i przygotowuje wycieczki, druga – sekcję artystyczną, ja od początku prowadzę szkołę babć. Zaczynałyśmy w dziesiątkę, dziś UTW to ponad 30 osób i nie wykruszamy się!
Pół wieku w zawodzie to dobra perspektywa do obserwacji.
Jestem otwarta, lubię dyskusje i rozmowy, staram się być na bieżąco, prowadzę nawet taki specjalny kalendarz podręczny, w którym zapisuję nowości, a tych jest niemało. Interesuje mnie wszystko, nie znoszę bezczynności, ciągle coś musi się dziać, najlepiej z pożytkiem dla wszystkich.
Najważniejsze wartości dla pani to...
Zdrowie, niesienie pomocy, bo kocham ludzi, aktywność, podejście do pacjenta, chcę, by czuł się bezpieczny. Edukacja i profilaktyka. A kapitule dziękuję, że zostałam zauważona i moja praca nie poszła na marne.
Komentarze (0) Skomentuj