Goli, strzyże i onduluje już czwarte pokolenie gliwiczan. Kiedyś przychodzili do niego nasi dziadkowie, dzisiaj robią to ich prawnuki. Zenon Bąkowski - jeden z nestorów gliwickiego fryzjerstwa, mistrz nożyczek, szef branżowego zrzeszenia w naszym mieście.
Piętro pawilonu usługowego pamiętającego schyłek PRL przy ul. Zubrzyckiego, lokal na 50 metrach kwadratowych, kilka foteli, lustra, szyld. Zakład Fryzjerstwa Damsko-Męskiego. Zenon Bąkowski. Tak po prostu, bez reklamowego zadęcia.
- Rozpoczynałem pracę w zakładzie fryzjerskim i w zakładzie ją zakończę. Nie w salonie, gabinecie piękności czy u barbera – podkreśla Bąkowski.
Honorowe miejsce w zakładzie zajmuje brzytwa. Nie w sensie przenośnym, jako historyczny rekwizyt. Narzędzie nie ma czasu zardzewieć. Przydaje się przy fryzurach na „szoguna”, „kozaka”, we wzorki. Bo fryzjerowi, choć starej daty, nie są obce i modne nowinki. A potrafi machać brzytwą jak mało kto.
- Gdzieś tak do lat 80. na dziale męskim była równie niezbędnym narzędziem pracy co nożyczki. Poranne godziny były porą golenia. Do południa nie wypuszczałem brzytwy z ręki. Teraz również nie brakuje klientów, którzy dbają o zarost. Ale częściej jest to kosmetyka, modelowanie brody i wąsów, a nie zabawa z brzytwą, golenie.
Bąkowski zaczął swoją przygodę z nożyczkami na długo przed renesansem wśród mężczyzn przedwojennej mody rozpoczynania dnia wizytą u golibrody. Do zawodu trafił… z ogłoszenia. W „Nowinach Gliwickich”.
- Po podstawówce nie miałem pomysłu, co dalej. Nie pamiętam kto, może mama, podsunął mi anons, że fryzjer szuka pomocnika. Dzisiaj nie zamieniłbym fachu na żaden inny, wtedy pomyślałem – dam sobie szansę, praca jak każda inna.
Tym sposobem trafił do zakładu Jana Krotosa. Na marginesie – taty Tadeusza, rysownika „Nowin”. Był rok 1968, ale biblię dla adeptów sztuki strzyżenia i golenia stanowił podręcznik z... 1936. Jednak nie tylko na jego kartach w warsztacie fryzjera męskiego główną rolę grała brzytwa. Za witrynami również.
- A w części damskiej, przez dekady, królowały koki. Można powiedzieć, że firmowa fryzura pań zza lady i biurka - sprzedawczyń, bufetowych, urzędniczek. Ułożenie, wzmocnione wsuwkami i lakierami, nawet po tygodniu wyglądało jak świeże. Panie chodziły więc z nim, dopóki nie musiały umyć głowy.
W czasie, jaki minął od mody „na tapira”, po fryzury „na chłopczycę” i w życiu Bąkowskiego zaszły epokowe zmiany. Przełom ustrojowy przywitał już jako przedsiębiorca. Korzystając z nowego klimatu dla prywatnej inicjatywy, w 1988 r. pożegnał się ze stanowiskiem kierownika zakładu gospodarki uspołecznionej i otworzył własny, w nowym pawilonie usługowym przy ul. Zubrzyckiego. Działa tam do dziś. Spośród zakładów, które startowały wtedy po sąsiedzku, ta sztuka udała się tylko aptece.
- Konkurencja jest ostra, zakładów fryzjerskich namnożyło się jak grzybów po deszczu. Z drugiej strony, w porównaniu z chudymi latami komunizmu, jest dużo łatwiej. Wtedy fryzjer miał do dyspozycji nożyczki, grzebień, jakiś lakier, byle jakie farby. Teraz wszystkiego jest bez liku – żeli, past, substancji koloryzujących, kosmetyków do pielęgnacji włosów. Na głowie można wyczarować cuda. Ale i tak pierwsze miejsce zajmuje kunszt – umiejętność dobrania fryzury, dokładność cięcia, misterność ułożenia. Klient wie, że to wszystko znajdzie u mnie – tak tłumaczy Bąkowski, dlaczego jemu powiodło się to, co nie wyszło innym.
Z usług zakładu mogą skorzystać i panie, i panowie. Bąkowski zatrudnia trzy fryzjerki, wszystkie wyszkolone pod jego okiem. Nie może się ich nachwalić, choć zaznacza, że są klienci, którzy przychodzą specjalnie dla niego.
- Znamy się od lat. Kiedyś przychodzili z ojcami, teraz przyprowadzają własne dzieci. Wpadają jak do starego znajomego. Bo dobry fryzjer potrafi nie tylko biegle władać nożyczkami, ale również umieć słuchać. Przy fotelu poznałem już niejedną rodzinną historię. W tym zawodzie nie ma miejsca dla mruków. Trzeba lubić ludzi. Ileż zresztą czasu można wytrzymać ciszę przerywaną jedynie szczękiem nożyczek?
Z perspektywy lat Bąkowski uważa, że fryzjerstwo było mu pisane. Przedsiębiorczość przecież ma we krwi – jego dziadek posiadał przed wojną piekarnię (została po wschodniej stronie Bugu, w miejscowości Lida, na terenach obecnej Białorusi), a energii i determinacji nie zbywało też babci, która od 1939 do 1941 kryła się z dziećmi przed Rosjanami po lasach. Bąkowski żałuje, że nie zdołał tego genu przekazać córce, ale wiąże nadzieje z wnuczką – od najmłodszych lat ma upodobanie w czesaniu i układaniu fryzur lalkom.
Myśli związane z sukcesją nachodzą rzemieślnika coraz częściej. Nie bez powodu. Czas obchodzi się z nim łaskawie, ale swoje lata już ma.
- Pracuję, regularnie biegam, działam w gliwickim cechu rzemiosł, gdzie zasiadam w zarządzie i kieruję sekcją fryzjerską. Czasu jednak nie oszukam. Dają o sobie znać te tysiące godzin spędzonych nad fotelem. Mam 63 lata. Za wcześnie, żeby kłaść się do grobu, ale najwyższa pora, by zadbać o ustanowienie następcy.
(pik)
Komentarze (0) Skomentuj