W Polsce wciąż nie mamy śmiałości, by publicznie wypowiadać swoje poglądy. Doskonale opowiadamy o pogodzie, obiadach, ale o ważnych politycznych kwestiach już nie.
Z Dorotą Warakomską o tym, dlaczego powinniśmy mieć poglądy, a także o podobieństwach i różnicach w sytuacji kobiet w USA i Polsce, rozmawia Małgorzata Lichecka.
Tytuł pani książki "Co się stanie z Ameryką? " to bardzo ważne pytanie, które można sparafrazować na: "co się stanie z kobietami"? Ameryka to jednak inna kultura, polityczna i gospodarcza, niż w Europie czy Polsce.
Ale analogii jest bardzo dużo. Wzrasta świadomość, kobiety biorą sprawy w swoje ręce, co pokazują statystyki na przykład ubiegłorocznych wyborów samorządowych: mieliśmy rekordową liczbę kandydatek, do urn poszło więcej kobiet niż mężczyzn, one też częściej wybierały osoby postępowe. W USA podobnie: przegrana Hillary Clinton w wyborach prezydenckich obudziła gniew kobiet, ale też otworzyła drogę konserwatywnym poglądom.
Jednak to wciąż nie to samo, choć polski „Czarny protest” pokazał siłę kobiet w niespotykanej dotąd skali.
Dlatego warto czynić takie porównania. U nas tysiące kobiet wyległo na ulicę, przekonałyśmy się, że mimo różnic światopoglądowych, jest nas wiele i łączy nas coś istotnego: chcemy decydować o swoim życiu i zdrowiu. Podobnie stało się w Ameryce Północnej i o tym napisałam w mojej książce. Największy w historii Stanów Zjednoczonych jednodniowy protest, czyli marsz kobiet na Waszyngton, który odbył się dzień po inauguracji prezydentury Donalda Trumpa, był czymś absolutnie fenomenalnym i niesamowitym. Kobiety z wielu stanów, w różnym wieku i o różnych poglądach, wyszły na na ulice, by uświadomić rządzącym, że w przestrzeni publicznej nie ma zgody na rasizm, seksizm, ksenofobię czy mizoginizm.
Musimy jednak postawić pytanie: dlaczego do tego doszło?
W Polsce rządząca przez osiem lat Platforma Obywatelska i zwolennicy tej partii byli tak pewni swego, że uśpiło to ich czujność. Podobnie w USA: osiem lat prezydentury Baracka Obamy uśpiło czujność wszystkich osób o postępowych poglądach. Czarnoskórzy obywatele będą mieli takie same prawa jak biali, kobiety takie jak mężczyźni, osoby o odmiennej orientacji seksualnej takie jak heteroseksualni, a rasizm to przeszłość - wszyscy myśleli, że tak będzie już zawsze.
Hillary Clinton podczas kampanii wyborczej nie pojechała do dwóch, jak się wkrótce miała przekonać, kluczowych stanów robotniczych, będących ostoją demokratów. To błąd, który kosztował pożegnanie z prezydenturą, bo ostatecznie zagłosowały one na Trumpa. W 2016 roku tak długo przekonywał on bezrobotnych, żeby oddali na niego głosy. Obiecał, że jak wygra, przywróci zlikwidowane miejsca pracy. Ronald Regan zamknął, ze względu na nieopłacalność, kopalnie i wielkie stalownie, a administracja Obamy dołożyła regulacje dotyczące ochrony środowiska.
Trump jeździł do tych stanów, które zignorowała Clinton i mówił: „ słuchajcie, wyrzucę do kosza te środowiskowe regulacje, otworzymy zakłady z powrotem”. Tak się oczywiście nie stało. Ale nie o to chodzi: Hillary Clinton zlekceważyła te stany i przegrała. Bronisław Komorowski zlekceważył całą kampanię wyborczą i też przegrał. Drodzy politycy, nic nie jest dane raz na zawsze.
Mamy też analogię w tym, co działo się po wyborach.
Trump chyba podgląda Kaczyńskiego. Naprawdę. Bardzo dobrze znam USA i proszę mi wierzyć, nigdy nie było tam takiej nienawiści i wojny jak teraz. Blokowania w głosowaniach, ciosów poniżej pasa i chamstwa, nocnych nagle zwoływanych, posiedzeń. Brzmi znajomo?
Kobiety są wzburzone, a gdzie były, kiedy wybierano Trumpa?
A w Polsce gdzie były? Odpytałam przyjaciół i znajomych, kto głosował na PiS, nikt się nie przyznaje, a jednak oni wygrali.
Nie w tym rzecz, czy ktoś się teraz przyzna czy nie. O wiele istotniejszą kwestią jest to, czy wyciągniemy z tej lekcji naukę.
Nie wiem... mam nadzieję, że tak. Gniew kobiet w USA i w Polsce nie słabnie, następuje mobilizacja i organizacja. Po wyborze Trumpa, a raczej przegranej Clinton, kobiety masowo zaczęły zapisywać się na szkolenia, kandydować na wszystkie wybieralne funkcje, i w Polsce też już tak się dzieje, choć na mniejszą skalę. Wiem, bo prowadzę takie szkolenia, wsłuchuję się w nastroje i obserwuję nastawienie. Następuje coś w rodzaju przebudzenia świadomości – jeśli nie my, to kto?
Jaki klucz zastosowała pani przy pisaniu „Co się stanie z Ameryką"?
Objeździłam stany wzdłuż i wszerz, nie byłam tylko na Alasce. Przygotowując książkę, szczególnie interesowały mnie stany kluczowe podczas wyborów: Ohio, Pensylwania, Nowy Meksyk, Arizona, Kalifornia. Na gorąco obserwowałam, co się tam dzieje, mając informacje z pierwszej ręki. Jechałam tam, gdzie wydawało mi się ciekawie. Byłam na przykład w Indianie - stanie, który zagłosował na Trumpa, Zachodniej Wirginii, to górskie tereny, gdzie jest dużo odkrywkowych kopalni, więc regulacje środowiskowe dały się we znaki.
A metoda? Zawsze taka sama: wsiadam w samochód i jadę, nigdy się nie umawiam. Sprawdzam w interencie, gdzie odbywa się jakieś spotkanie, dzwonię do sztabu i pytam: macie jakieś zebranie, mogę przyjechać? Jak już jestem na miejscu, rozmawiam. Tak znajduję moich bohaterów, a z tych „rozmów przy kawie” powstają bardzo ciekawe historie.
Są rzeczy, które, świadomie, nie znalazły się w książce?
Jedną z podstawowych różnic między Amerykanami i Amerykankami, a Polkami i Polakami jest to, że ci pierwsi mają poglądy i nie boją się o nich rozmawiać. W Polsce bardzo często ludzie nie wiedzą, jakie mają poglądy, bo nikt ich nie uczy precyzowania myśli. W polskich szkołach nie przygotowuje do wygłaszania mów, na przykład na kampanię wyborczą, a w USA od podstawówki to robią, gdyż walczy się o głosy w kampanii wyborczej do ... samorządu uczniowskiego. Uczniowie przygotowują program, prezentują go i muszą przekonać ludzi do siebie. Uczą się decydowania, realizowania i bronienia swojego zdania. W Polsce nie mamy śmiałości publicznego wypowiadania swoich poglądów. Doskonale opowiadamy o pogodzie, obiadach, ale już nie o ważnych politycznych kwestiach.
Ma pani Amerykę we krwi, pisze i mówi pani o niej z wielką pasją.
O, ja kocham ten kraj i nie wstydzę się do tego przyznać.
W Polsce jest pani znaną liderką społeczną, współtwórczynią Kongresu Kobiet, ale pani działania nie do końca są akceptowane przez kobiety, nawet te, które z ruchem kongresowym sympatyzują.
Wiele kobiet zdziera gardła na kongresach, po czym żarliwie zapewnia: „nie, nie, ja nie jestem feministką”. W Ameryce to wygląda tak: republikanki i demokratki mają swoje poglądy, u nich centrum to naprawdę centrum, a nie jak u nas daleko, daleko na prawo. Bywa więc, że te konserwatywne republikanki są…feministkami, bo chcą pracować, robić karierę, deklarują feminizm w wielu istotnych politycznych kwestiach. I odwrotnie, znam wiele demokratek, które, ze względów gospodarczych, głosowały na Trumpa.
Gdyby zrobiła pani podróż po naszych województwach w systemie, w jakim zrobiła to w Ameryce, czego się można o Polsce i Polkach dowiedzieć?
Zacznę od żeńskich form i końcówek. To mój konik, uważam, że język ma znaczenie. Nie jestem dziennikarzem, a dziennikarką, bo jestem kobietą. Znam ten najważniejszy argument: męska forma brzmi poważniej, dumniej. Dlatego, że przez wieki te zawody wykonywali mężczyźni! Przez 530 lat byli tylko profesorowie, dyrektorzy, prezesi, nauczyciele. Kobieta nie mogła wykonywać zawodu aktorki, to mężczyźni wcierali się w tę rolę. Nikt o tym nie pamięta, a żeńska historia zdobywania zawodów i awansu jest nieporównywalnie krótsza.
Ale to kobiety bronią się przed takimi określeniami.
O mnie proszę pisać w żeńskiej formie. Dlaczego kobiety nie chcą być się psycholożkami? Bo przyzwyczajenie i jeszcze to nie brzmi. Jak widzę opór, pytam: „a sprzątaczka dobrze brzmi?". Wszędzie, gdzie niski status społeczny, zarobki, brak prestiżu, mogą być formy żeńskie.
Media odgrywają tu kolosalną rolę. Na łamy, do rozgłośni czy telewizji częściej w rolach ekspertów zaprasza się mężczyzn.
Tak, i potwierdza to przygotowany przez Kongres monitoring mediów. Kobiety, jeśli w mediach w ogóle występują, to jedynie jako przypadkowe osoby - sąsiadki zaczepione na ulicy. Notesy dziennikarzy pełne są męskich nazwisk. Kobiety też się tam powinny znaleźć, tylko trzeba chcieć do nich dotrzeć.
No dobrze, a kiedy już się to uda, to słyszymy: a... to może kolega.
No właśnie. Kłania się pewność siebie i świadomość własnej wartości. Kobiety boją się, że nie podołają, zdenerwują się, nie będą wiedziały co powiedzieć. I to jest też podstawowa różnica między Polkami a Amerykankami.
Dorota Warakomska: dziennikarka telewizyjna, komentatorka, publicystka międzynarodowa i ekonomiczna, autorka reportaży i programów telewizyjnych, artykułów prasowych o tematyce międzynarodowej, gospodarczej i finansowej, autorka książek, wykładowczyni. Fotograficzka i podróżniczka. Menedżerka, konsultantka, doradczyni medialna i trenerka.
Komentarze (0) Skomentuj