Poznajcie ulubione miejsca w naszym mieście księdza Sławomira Odera, biskupa gliwickiego.
Serce jest tam, gdzie człowiek dobrze się czuje i gdzie może spełniać pasję swojego życia. Dla mnie jest nią kapłaństwo. Jestem bardzo szczęśliwy jako człowiek i zrealizowany jako ksiądz - zapewnia.
Dzieciństwo i młodość spędził w Toruniu, choć urodził się w pobliskiej Chełmży. – To dlatego, że akurat szpital w mojej rodzinnej miejscowości był w remoncie – tłumaczy. - Co ciekawe na świat przyszedłem w domu moich dziadków.
Z Chełmżą ma zresztą cudowne wspomnienia. Opowiada o beztroskim wakacyjnym czasie, o grupie rówieśników, z którymi spędzał całe dnie, bawiąc się np. w podchody w pobliskim lasku. – Chełmża to jedno z najpiękniejszych miast na północy naszego kraju, do którego każdorazowo wracam z ogromnym sentymentem – podkreśla. - Tam już przed wojną była największa w Europie cukrownia, która szczęśliwie do dziś się ostała.
Szeroko uśmiecha się też na wspomnienie zabaw z kolegami w Toruniu. – Bawiliśmy się w rycerzy i zbudowaliśmy na tę okoliczność taką drewnianą, piętrową warownię, w której na kuchence opalanej denaturatem gotowaliśmy nawet jakieś posiłki. Warownia nie przetrwała jednak zbyt długo, bo pewnego razu pod kolegą będącym na piętrze załamało się krzesło, runął w dół wprost na kuchenkę, z której wylał się denaturat i nasza kryjówka doszczętnie spłonęła. Na szczęście nikomu nic złego się nie stało - opowiada z uśmiechem.
Nauka w szkole przychodziła mu z łatwością, więc wybór prestiżowego LO nr 5 w Toruniu był rzeczą naturalną. - Uczyłem się w klasie humanistycznej i okres licealny był jednym z piękniejszych w moim życiu – przekonuje. – Byliśmy niezwykle zgraną klasą i do dziś się spotykamy! To był typowy babiniec. Nas chłopaków sześciu czy siedmiu i dwadzieścia kilka dziewczyn. Pamiętam jak założyliśmy mały teatr. Spotykaliśmy się w domu jednego z kolegów i jedyną osobą obecną na zaimprowizowanej widowni była jego babcia (śmiech). Wieczorami słuchaliśmy muzyki, piliśmy herbatę z konfiturami, coś tam śpiewaliśmy. Łza się w oku kręci...
W liceum zaczął poważnie myśleć o kapłaństwie, choć zanim dotknął go palec Boży, była najpierw… pięta. – Moja mama była osobą bardzo religijną i wpoiła mi, że trzeba się modlić, chodzić do kościoła - twierdzi. – Będąc u dziadków w Chełmży pewnego wieczoru chciałem wejść do pięknie położonego na skarpie nad jeziorem gotyckiego kościoła Świętej Trójcy. Świątynia była wtedy pusta, panował półmrok. Bałem się jednak, że jak wejdę to mnie ktoś zamknie na noc, więc klęknąłem w drzwiach kościoła i piętą je podtrzymywałem, żeby się nie zatrzasnęły (śmiech).
Myśl o kapłaństwie cały czas w nim kiełkowała, ale po głowie chodził mu alternatywny plan związany z jego naukowymi zainteresowaniami. – Byłem olimpijczykiem z geografii i w zasadzie mogłem studiować bez zdawania egzaminów - mówi. - Lubiłem podróże, poznawanie innych kultur, krajów. Z rodzicami zwiedziliśmy wiele państw tzw. demoludu. Fascynowała mnie archeologia, starożytny Egipt. Wciąż jednak bardzo poważnie myślałem o wstąpieniu do seminarium. I wtedy nastąpił wybór Jana Pawła II na papieża. Znak Boży? Kuriozalnie zawahałem się jednak, bo czy na fali emocji i entuzjazmu miałem zaryzykować całe swoje życie? Jest takie włoskie powiedzenie „se son rose fiorianno”, co znaczy „jeśli to róża, to zakwitnie”. Powiedziałem sobie, że najpierw pójdę na studia świeckie, ostygną moje emocje i zobaczymy co dalej.
Postanowił kontynuować naukę na Uniwersytecie Gdańskim na kierunku ekonomika handlu zagranicznego. – Te studia i sam Gdańsk bardzo mi się podobały - zapewnia. - Fajne życie. Bardzo się cieszę, że dane mi było doświadczyć takiego beztroskiego żakowania.
Zanim skończył tę uczelnię przez kilka miesięcy sprawdził się w roli nauczyciela w... Algierii. - Był grudzień 1981 r. Mój ojciec był inżynierem, jeździł po świecie i akurat w tamtym czasie był na kontrakcie w Algierii - wspomina. - Mama i siostra pojechały do niego nieco wcześniej na wakacje, a ja miałem tam dotrzeć w grudniu i po nowym roku wspólnie z nimi wrócić do Polski. Wyruszyłem z kraju na trzy dni przed wprowadzeniem stanu wojennego. Niestety, planowany powrót do Polski okazał się z wiadomych przyczyn niemożliwy. W Algierii było bardzo ciekawie. Tam zdecydowałem o swojej przyszłości. Mieszkaliśmy w prowincji Guelma, a razem z nami kilka polskich rodzin z dziećmi. Nie mogliśmy wrócić do kraju, więc wpadłem na pomysł, żeby tym dzieciakom zorganizować szkołę. Uczyłem je różnych przedmiotów. W Algierii, mimo że kraj muzułmański, jeździliśmy systematycznie do oddalonego od 100 km kościoła katolickiego w Annabie. Ciekawostka: w starożytności biskupem tego miasta był św. Augustyn. Miałem dużo wolnego, rano prowadziłem szkółkę, a potem miałem czas na prawdziwie osobiste rekolekcje. I tam mnie dotknął palec Boży. Wracając z Afryki wiedziałem, że wstąpię do seminarium.
Po powrocie do Polski pojechał do Wyższego Seminarium Duchownego w Pelplinie i wtedy rektor powiedział mu, że owszem przyjmie go, lecz pod jednym warunkiem: najpierw skończy studia gdańskie. No i przez pewien czas miał – jak mówi - taką sytuację troszeczkę schizofreniczną: rano zajęcia w seminarium, a potem na uniwersytecie. - Pierwsze lata były bardzo intensywne, ale warto było – zapewnia. - Skończyłem studia uniwersyteckie i mogłem skupić się na seminaryjnych. Ten czas w Pelplinie był niezwykły dla mnie ważny, przede wszystkim w wymiarze duchowym. Wiedziałem, że jestem u siebie. To był mój świat.
Studiując w Pelplinie pewnego dnia wezwany został do rektora seminarium. Takie zaproszenie zwyczajowo oznaczało jedno – relegowanie. – Rektor, śp. ks. Jerzy Buxakowski, zaczął w ten sposób: czy jest pan gotowy zmienić radykalnie swoje życie? Chodzi o pożegnanie z seminarium? - zapytałem. On wtedy odparł, że biskup zdecydował o wysłaniu mnie do Włoch. Mogłem tam kontynuować studia w Seminarium Rzymskim na Papieskim Uniwersytecie Laterańskim! Czemu akurat mnie wybrał? Do dziś nie wiem. Pojechałem.
Czy mógł przypuszczać, że na Półwyspie Apenińskim spędzi aż 36 lat? Tam skończył studia seminaryjne, potem doktoranckie, przez ponad trzy dekady pełnił wiele ważnych funkcji. W 2020 roku powrócił do Polski, do Torunia, gdzie zaczął pracę duszpasterską. W styczniu 2023 roku papież Franciszek mianował go biskupem diecezji gliwickiej.
- Kiedy dowiedziałem się o tym, że obejmę urząd biskupa gliwickiego niewiele wiedziałem o tym śląskim mieście – przyznaje szczerze. – Szybko poszperałem w internecie i mile mnie zaskoczyły przeczytane informacje. A kiedy przyjechałem na miejsce, to Gliwice absolutnie mnie ujęły. Piękne miasto, skąpane w zieleni, przypominające mój ukochany Toruń, do którego systematycznie wracam odwiedzając moją 86-letnią mamę. Mamy tam piękny ogród. No i dwa ule.
(s)
Komentarze (0) Skomentuj