Powiedzieć, że ogród pana Jerzego Surdela z Leboszowic jest wypieszczony, byłoby sporym nadużyciem. Ale ta zielona oaza 64-latka ma duszę. Byliśmy tam latem. Pełno w niej artystycznych instalacji z metalu: świeczników, konstrukcji z roślinnymi ornamentami.
Dumnie wita wchodzących do ogrodu sowa, zrobiona z kamienia i żelaza. Byłem tam przedpołudniem, ale nocą miejsce musi wyglądać magicznie. Dom pana Jurka skrywa jeszcze jednego utalentowanego człowieka – syna Pawła, który jest mistrzem w robieniu białej broni, przede wszystkim indiańskich tomahawków.  

Pan Jerzy to artysta samouk. Inżynier chemik, który wczesnym rankiem, aby zarobić na życie, rozwozi ciastka, a wolnej chwili wykuwa z metalu przepiękne rzeczy.  - Kilkanaście lat temu przeprowadziliśmy się z Knurowa do Leboszowic i chciałem czymś wyróżnić ogród. Postanowiłem zrobić świeczniki – wspomina. - Pierwsze moje  prace były średnio udane, ale lata doświadczeń zrobiły swoje. Dzisiaj gołym okiem widać różnicę w wykonaniu.

Jego warsztatem jest garaż. Tam cierpliwie, na zimno, zamienia młotkiem arkusze blachy w dzieła sztuki. Dominują przede wszystkim różnego rodzaju świeczniki, latarenki, wieszaki na zegarki i biżuterię. Ale metalowy stół w ogrodzie i solidne krzesła to też dzieło rąk pana Jerzego. - Żona zaczyna mnie upominać, że za dużo mamy żelastwa w domu – mówi z uśmiechem.

Moją uwagę przykuwają artystyczne spękania na powierzchni świeczników. -Stuka się młotkiem, potem maluje jedną farbą, ściera papierem ściernym i na koniec pociągam bezbarwnym lakierem – tłumaczy leboszowianin.
Swoje prace pan Jerzy najczęściej rozdaje w prezentach bliskim i znajomym, prezentuje je też na wystawach, lokalnych jarmarkach. Czasem uda się coś sprzedać. - Wpadnie 50 złotych albo stówka - mówi.

Jerzy Surdel ma trzech synów. Jeden z nich poszedł w ślady ojca i tworzy w metalu -  od roku stało się to nawet jego sposobem na życie. Założył firmę, wykonuje białą broń, którą sprzedaje kolekcjonerom, głównie zagranicznym.

- Tak naprawdę to kowalstwo mam w genach – chwali się 28-letni Paweł Surdel, pokazując efektowne indiańskie tomahawki. - Pradziadek ze strony mamy był kowalem. Potem moją pasję rozbudził tato i starszy brat Grzegorz, który bawił się w płatnerstwo. Robił miecze: historyczne repliki, potem japońskie miecze, noże. Podpatrywałem go w warsztacie, a ponieważ lubiłem siekiery i rzucanie nimi do tarcz, uznałem, że zajmę się ich wytwarzaniem. Zacząłem robić indiańskie tomahawki.

Paweł prezentuje kilka z nich. Starannie wykonane, wypolerowane toporki lśnią w lipcowym słońcu. Do ich produkcji potrzeba kilkadziesiąt, czasem kilkaset arkuszy specjalnej stali, którą cierpliwie się wykuwa, a potem poleruje i wykańcza, na przykład specjalnymi postarzającymi czernidłami. Odrębna sprawa to trzonek. Wykonany jest z drzewa sprowadzanego z USA lub Szwecji i odpowiednio wyszlifowany. Paweł Surdel całość wykonuje, wzorując się na historycznych przekazach, korzysta z internetu.
- Wszystko musi być odpowiednio wyważone, by móc rzucać nim do celu – wyjaśnia. - Zrobienie takiego toporka zajmuje mi kilka dni, a sprzedaję go za kilkaset złotych.
Obaj moi rozmówcy marzą, by w Polsce rękodzieło było bardziej doceniane. - A niestety, tak nie jest, dalej wygrywają chińskie blaszki – podsumowują.
                                                            (san)
 

Galeria

wstecz

Komentarze (0) Skomentuj