Do momentu, kiedy spadochron się otworzy, tak naprawdę nie ma się już czego bać – mówi z uśmiechem 95-letni Aleksander Tarnawski „Upłaz”, ostatni żyjący gliwicki cichociemny, bohaterski spadochroniarz Armii Krajowej.  
W 1943 roku, niedaleko Warszawy, na spadochronach wylądowało kilkunastu cichociemnych. Wśród nich „Upłaz”. 71 lat później, w tej samej okolicy, podporucznik Tarnawski ponownie skoczył ze spadochronem. W ten sposób uczcił pamięć swoich kolegów - cichociemnych.  
– O czym myślałem podczas lotu? O niczym, po prostu sobie patrzyłem – mówił zadowolony. 

Tarnawski od 69 lat mieszka w Gliwicach. Do niedawna mało kto jednak wiedział, że mamy takiego bohatera. On sam długo się nie przyznawał, kim jest. 
- Bo i po co – mówi ze skromnością. 
Pamięć o nim i innych cichociemnych odkurzyło dopiero dowództwo jednostki wojskowej Grom, która w 1995 roku przyjęła imię Cichociemnych Spadochroniarzy Armii Krajowej. 

W październiku br. Aleksander Tarnawski otrzymał złotą honorową odznakę Zasłużony dla Województwa Śląskiego, przyznaną przez marszałka. W październiku też, przy kościele garnizonowym w Gliwicach, odsłonięto pomnik pamięci gliwickich cichociemnych. "Upłaz" brał udział w tej uroczystości. 

Pana Aleksandra po raz pierwszy zobaczyłem podczas urodzinowej celebry, jaką wyprawiono mu w Willi Caro. Życzenia jubilatowi składali m. in. dowódcy najbardziej elitarnych polskich jednostek wojskowych (Gromu, Agatu), przedstawiciele MON. Dziarski staruszek zaimponował wszystkim świetną formą. Burzę braw zebrał, kiedy pokazano film z jego niedawnej wizyty na strzelnicy. Serią z karabinu maszynowego precyzyjnie ostrzelał okolice serca papierowej tarczy z wizerunkiem człowieka. 
- Zawsze miałem dobre oko – żartował.  

Ze Lwowa do Szkocji
Słoneczne styczniowe popołudnie. Siedzę w mieszkaniu pana Aleksandra. Czyściutko, przytulnie. Gospodarz krząta się po kuchni, przynosi filiżanki z przepyszną herbatą. 
- Pochodzę z okolic Rzeszowa, tam się urodziłem – zaczyna wspominać. - Moi rodzice byli nauczycielami. Po plebiscycie i dołączeniu części Górnego Śląska do Polski przyjechaliśmy do Królewskiej Huty, czyli dzisiejszego Chorzowa. Miałem wtedy dwa lata. Na Śląsku dorastałem. Tutaj uczyłem się, a wolny czas spędzałem, pływając i włócząc się po Tatrach. Tak na marginesie, mój późniejszy wojenny pseudonim „Upłaz” to nic innego, jak określenie wypłaszczenia części ściany skalnej. W 1938 roku zdałem maturę i pojechałem studiować na Politechnikę Lwowską. Kiedy wybuchła wojna, byłem akurat w Rabce...

Młody Aleksander wrócił do Lwowa, ale kiedy Polskę najechali Rosjanie, musiał uciekać. Wspólnie z kolegą postanowili przedostać się do Francji i wstąpić do armii Sikorskiego. Wyposażeni w mapy precyzyjnie opracowali marszrutę i zaczęli wędrówkę. Dotarli najpierw do obozu uchodźców na Węgrzech, potem do Francji.  
    
Zakwaterowano ich w obozie Camp de Coëtquidan w Bretanii, w batalionie 1 Pułku Piechoty 1 Dywizji Grenadierów. 
- Najczęściej ćwiczyliśmy musztrę. Nie tylko bez broni, ale nawet bez munduru - wspomina z uśmiechem. - Takie to było wojsko. Dopiero kiedy w kwietniu 1940 roku zakwalifikowano mnie do podchorążówki, zaczęło się szkolenie na nieco wyższym poziomie. 
    
Nie na długo, bo gdy Niemcy zaatakowali Francję, ochotnicy z Polski znowu musieli uciekać. Zatrzymali się na Wybrzeżu, a stamtąd, przez Zatokę Biskajską, popłynęli statkiem do angielskiego Plymouth. 

- To był zupełnie inny świat. Uderzał nadzwyczajny porządek. Wszystko przemyślane, świetnie zorganizowane. Jakże inne od tego, co widzieliśmy we Francji. Wsadzono nas w pociąg pasażerski i pojechaliśmy na północ, do Szkocji, w okolice Crawford. 
    
Było lato 1940 roku. Dla wyspiarzy kilkuset ochotników chcących walczyć z hitlerowskim okupantem było niezwykle cennym nabytkiem. Tym bardziej że inwazja niemiecka stawała się coraz bardziej realna. Zaczęły się kolejne ćwiczenia. Tarnawskiego skierowano do podchorążówki, by skończył to, co zaczął we Francji. Pod koniec roku został jednak pancerniakiem. Przeniesiono go do 1 Pułku Pancernego 16 Brygady Pancernej. Pancernej z nazwy, bo sprzętu było tam jak na lekarstwo. Ot, jakieś samochody, kilka pojazdów gąsienicowych i angielski prototyp czołgu o nazwie Churchill. 
    
- Latem 43. zostałem wezwany do kancelarii pułku – mówi. - Czekał na mnie jakiś oficer i zapytał, czy nie chciałbym polecieć i walczyć w Polsce. Nie zastanawiałem się ani sekundy. Miałem już serdecznie dość tych ciągłych ćwiczeń. Nie wiedziałem jednak, że zanim znajdę się kraju, czeka mnie jeszcze prawdziwa szkoła przetrwania. Pojechałem na północ Szkocji.

Zostałem cichociemnym
„Szukasz śmierci, wstąp na chwilę” – taki napis witał osoby zmierzające do jednego z kilku ośrodków, w którym szkolono cichociemnych spadochroniarzy. Na początek physical training: mordercze biegi, małpi gaj - liny, trapezy, huśtawki. Te wszystkie przyrządy miały przyzwyczaić do przebywania w powietrzu. Do tego ćwiczenia walki wręcz, strzelanie. Instruktorami byli Anglicy. Podstaw lądowania uczyli się, skacząc, np. z wysokości pierwszego piętra. 

- Nie było łatwo – wspomina Tarnawski. - Po szkoleniu wróciłem na południe Anglii. Przyszedł czas na pierwsze skoki. Zanim jednak do nich doszło, wsadzili nas do samolotu z dziurą w kadłubie, by oswoić z lękiem i wysokością. Pamiętam, spojrzałem w dół i powiedziałem do siebie: cholera, nie skoczę. Strach mnie obleciał. Następnym razem, już ze spadochronem, było dużo lepiej i... skoczyłem. Cudowne, euforyczne uczucie. Potem drugi, trzeci, piąty skok. Jeden nocny.

Pierwsi cichociemni zostali zrzuceni w Polsce w nocy z 15 na 16 lutego 1941 r. Spośród ponad dwóch tysięcy uczestników szkoleń do kraju przerzucono zaledwie 316. Jednym z nich był Tarnawski. Do Polski dotarł jednak dopiero w 1944.

- W grudniu 43. zaokrętowano nas na statek, który popłynął z Anglii w kierunku Algieru, a potem Włoch. Nudziliśmy się w tym Brindisi jak diabli, ale w końcu przyszedł rozkaz: lecicie do Polski. Wyposażeni w ubrania cywilne, sfałszowane dokumenty, pasy z pieniędzmi i broń wsiedliśmy 16 kwietnia 1944 roku do samolotu. Nasza operacja miała kryptonim „Weller 12”.
   
Zrzut na placówkę odbiorczą „Kanapa” koło wsi Baniocha, nieopodal Warszawy, nastąpił nocą. Rankiem Tarnawski pojechał do stolicy i zameldował się u jednej z „ciotek”. 

- Nie, nie, to nie była żadna moja rodzina – uśmiecha się. - Rolą tych kobiet było czasowe kwaterowanie i aklimatyzowanie cichociemnych w okupowanej Polsce. Po kilku tygodniach otrzymałem rozkaz, żeby przenieść się do oddziałów partyzanckich na wschodzie, w okolicach Lidy (dzisiaj Białoruś – red.). Dostałem kolejne fałszywe dokumenty, z których wynikało, że jestem członkiem Todty, organizacji budowlanej wspierającej hitlerowców. Znałem dobrze niemiecki, więc bez obaw wsiadłem do tzw. urlaub zugu, którym po urlopie wracali na front wschodni żołnierze niemieccy. Dotarłem najpierw do Baranowicz, a potem do Lidy. Dowództwo AK przydzieliło mnie do okręgu Nowogródek. Służyłem jako oficer 3 kompanii 7 Batalionu 77 Pułku Piechoty AK. Walczyłem tam aż do chwili, kiedy na tych terenach pojawiła się armia sowiecka.

Jego oddział, którego większą część stanowili miejscowi, rozformowano, a on sam postanowił wracać do Warszawy. Nie wiedział jednak, że trwa w niej powstanie. Ostatecznie, przez Grodno, Białystok, Lublin, znalazł się w Otwocku. 

- Tam znalazłem pracę w zakładzie szklarskim i tak dotrwałem do stycznia 1945 roku. Warszawa została wyzwolona. Kusiło mnie, żeby zobaczyć miasto. Pamiętam, że zima była bardzo sroga, bez trudu można było przejść przez skutą lodem Wisłę. Byłem przerażony ogromem zniszczeń, które zobaczyłem. W stolicy nadziałem się na wojskowy patrol, który postawił mnie przed obliczem jakiegoś ubeka z rosyjskim akcentem w głosie. Wypytywał, kim jestem, jak się znalazłem w Warszawie. Miałem na sobie cywilne łachy, a że nie wyglądałem najlepiej, więc skończyło się tylko na zdecydowanym: „idi w czorty!”. Nie przyznałem się, ani wtedy, ani później, że byłem cichociemnym. I wyszło mi to na dobre... Mówiłem zawsze, że w czasie wojny wywieziono mnie na roboty. Nawet na tę okoliczność wymyśliłem nazwę jakiejś niemieckiej wsi.

Gliwice, moje miasto
- Sześć najlepszych lat młodości zabrała mi wojna – Tarnawski mówi to ze smutkiem. - Trzeba było nadrabiać utracony czas. Wróciłem na Śląsk, do Chorzowa.

Zanim zaczął studia, przez dwa lata pracował jako laborant w kopalni. W październiku 1947 roku zapisał się na Politechnikę Śląską. Potem przez 13 lat był pracownikiem naukowym w katedrze chemii fizycznej tej uczelni, a następnie adiunktem w Instytucie Metali Nieżelaznych. Przez ponad 30 lat związany z Instytutem Przemysłu Tworzyw i Farb. 
W Gliwicach założył rodzinę. Z pierwszą żoną byli razem 33 lata. Kiedy zmarła, ożenił się po raz drugi. 

- Widzi pan, jestem normalnym facetem, a nie jakimś wielkim bohaterem – uśmiecha się znacząco. - Śmierć o mnie zapomniała, zdrowie mi dopisuje, jeżdżę na rowerze, prowadzę samochód, a nawet, zdradzę panu, pracuję jeszcze jako główny technolog w firmie produkującej pigmenty antykorozyjne. W kuchni, ku ogromnemu niezadowoleniu żony, urządziłem sobie małe laboratorium. 

A cichociemni? 
- Jeszcze w latach 80. niewielu o nas wiedziało. Czasem spotykaliśmy się w większej grupie, wspominaliśmy dawne czasy. Dopiero kiedy Grom przyjął imię Cichociemnych Spadochroniarzy AK, zrobiło się o nas głośno. Może inni koledzy dobrze czuli się w medialnym zgiełku, ja jednak nigdy nie przepadałem za tym szumem wokół siebie.  

Andrzej Sługocki


Cichociemni byli żołnierzami ochotnikami, szkolonymi na Zachodzie do działań specjalnych w zakresie dywersji i sabotażu. Działali na terenach zajętych przez Niemców w latach 1941 - 1944. Drogą lotniczą, kończącą się skokiem spadochronowym, byli przerzucani z Włoch i Wielkiej Brytanii do okupowanej Polski. Ukrywali się pod pseudonimami i wykonywali różne zadania zlecone przez dowództwo Armii Krajowej, takie jak organizacja ruchu oporu, akcje bojowe skierowane przeciw okupantowi. 

Nazwa powstała spontanicznie wśród żołnierzy - kandydatów do służby w kraju. Do walki zostało skierowanych ogółem 316 cichociemnych, którzy byli żołnierzami doskonale wyszkolonymi w zakresie walki wręcz, strzelania, łączności, posługiwania się ładunkami wybuchowymi itp. Po wojnie cichociemni, którzy zdecydowali się na zamieszkanie w kraju, byli nierzadko represjonowani przez władze jako ludzie służący wrogiemu ustrojowi. 

  
 
wstecz

Komentarze (0) Skomentuj